Poznajmy się: Sammy Ciaramitaro

Dodano: 09.05.2023
Sammy Ciaramitaro kocha być muzykiem, co widać zwłaszcza koncertowo. Skacze, tańczy, wygina się i wszystko robi z uśmiechem od ucha do ucha. Nic dziwnego – jego główny zespół wskakuje na nowy poziom popularności, a drugi (niedawno rozwiązany) z garażowej zabawy przedzierzgnął się w jedną z bardziej lubianych nazw dzisiejszego zmetalizowanego hardcore’u. I jak tu nie być radosnym?

Na początek must-have: Drain “Living Proof” (Epitaph)

Rozum podpowiadał, by w tym miejscu wstawić debiut Drain, który zgarnął dużo pozytywnych recenzji i spowodował, że kapela stopniowo pokonywała kolejne poziomy popularności. Drugim Turnstile raczej nie zostaną, ale bez problemu ściągają po kilkaset osób na koncerty. Często bliżej tysiąca niż dalej. Dlaczego więc serce poszło za “Living Proof” wydanym parę dni temu? Bo to rzecz jeszcze lepsza, jeszcze mocniej konstytuująca styl Drain i przede wszystkim jeszcze bardziej energiczna. I nie chodzi wyłącznie o samą muzykę – utrzymaną w podobnej konwencji rozbujanego metalcore’u podpartego dynamiczną motoryką oldschoolowego crossoveru – a o przekaz. Dużo wyjaśnia porównanie okładki najnowszego krążka ze wspomnianą “California Cursed”. Na trzy lata starszej poprzedniczce rządzi niepokój. Te niby ciepłe barwy to tylko zmyłka, bo przecież na dole grasują kołujące rekiny, a na brzegu gniją nie tylko śmieci, lecz także ludzkie szkielety. Tymczasem front “Living Proof” również przedstawia szablozębne stwory i inne straszydła, ale jest to znacznie bardziej przyjazne, choć bez puszczania oka czy żarcików. Na drugim albumie załoga prowadzona przez bohatera tego tekstu potrafi być nawet agresywniejsza niż przedtem (breakdowny w końcówce “Run Your Luck” bez trudu skruszą każdą czaszkę), a jednocześnie dawać nadzieję. Wciąż są źli na świat, wciąż wiedzą, że nie wszystko wygląda, jak powinno, lecz mimo tego sprzedają słuchaczowi kopa w tyłek, przekonując, że będzie lepiej. W końcu wystarczy zabić w sobie te rzeczy, których nie kochamy – tak, jak sugeruje tekst do “FTS (KYS)”. 

Kochasz metal? Udowodnij: Gulch “Impenetrable Cerebral Fortress” (Closed Casket Activities)

W 2022 podzielili się własną interpretacją flagowego hitu Pixies, “Monkey Gone to Heaven”, w ramach prezentu z okazji końca działalności. To nie mogła być przypadkowa decyzja, bo Gulch w ciągu krótkiej działalności nieustannie brzmieli jak rozwścieczone małpy gotowe do ataku. Ten opis nie miał zasygnalizować, że chodzi o słabych wyrobników – wręcz przeciwnie, z naciskiem perkusyjne partie Ciaramitaro. W sprawności wykonawczej tkwi sekret grupy. Numery na “Impenetrable Cerebral Fortress” (nie wspominając o wcześniejszych materiałach) są oparte o prostotę i mozolny beat wybijany pod najbardziej brudne i szorstkie riffy, ale to efekt zamierzony. Bo sposób egzekucji pomysłów kapeli albo niektóre rozwiązania kompozycyjne (ot, choćby idealnie blackmetalowe tremolo w “Cries of Pleasure, Heavenly Pain”) sugerują, że to bardzo ogarnięci muzycy. Po prostu wybierają esencję z najbardziej pierwotnych zakamarków hardcore’u czy death metalu – czasami również i thrashu – przekuwając podprowadzone wpływy we własną dzicz. Riff w pierwszych sekundach “Self-Inflicted Mental Terror” właściwie bezbłędnie ujmuje esencję całego krążka – to ekstrema bez granic. Nie szukajcie momentu wytchnienia, bo nawet zamykający “Sin in My Heart”, czyli dobrze przetłumaczony na język kapeli cover Siouxsie and the Banshees, charakteryzuje się gęstniejącym napięciem, które oczywiście wybucha pod koniec. Jeśli pozostało o czymś wspomnieć, to o ich koncertach. Proponujemy wsiąknięcie w nagrywki z kanału hate5six – zero zezwolenia na stanie ze skrzyżowanymi ramionami, tylko dżungla. Tak najlepiej.

GOŚCINNE WYSTĘPY

Lista tychże nie jest najbardziej okazała na świecie, ale za to konkretna – wszystko dobre, zero biedy. Osobiście za najlepszy w zestawie uznałbym “Fuck Around” (gdzie Sammy wykrzykuje parę linijek od połowy do końca numeru) z repertuaru Scowl. To niespełna minuta skoczno-agresywnego hardcore’u spod rąk jednej z większych sensacji współczesnej odsłony nurtu. 

Jeszcze bardziej uroczo wypada to w “Complamency Disease” autorstwa Give You Nothing. Chórki Ciaramitaro idealnie wypełniają drugą część numeru, gdy po słodkiej wstawce z okolic pop-punku pojawia się metaliczny groove wieńczący numer. 

Jeśli szukacie czegoś, po czym gwałtowny przyrost masy mięśniowej pozostaje kwestią sekund, rekomenduję “Y.A.B.” Sunami. Tu serio nie ma żartów, bo chodzi o maksymalnie uliczny, beatdownowy hardcore. To jeden wielki breakdown – zupełnie, jakby zrzucić komuś taczkę cegieł na głowę. W poniższej wersji kawałka wszystko klika, jak powinno – frontman Drain wjeżdża na scenę w okolicach pierwszej minuty i od razu zgarnia cały tort.

Łukasz Brzozowski

zdj. Joe Calixto

Ostatnie wpisy

Kategorie

Obserwuj nas