Bo owszem, w porównaniu do dwóch wcześniejszych płyt krążek z 1995 roku nie otworzył Faith No More nowych drzwi i nie wzmocnił poziomu sławy zdobytej na „Angel Dust”, ale po czasie okazuje się, że to nie ma znaczenia. W perspektywie upływu lat coraz więcej fanów grupy (i nie tylko) przyznaje, że ten materiał jest jedną z najwybitniejszych rzeczy, jakie dała światu muzyka gitarowa w ostatniej dekadzie XX wieku.
ROZWINIĘCIE WSZYSTKIEGO, CO NAJLEPSZE Z „ANGEL DUST”
Od debiutu aż po „The Real Thing” Faith No More byli intrygującą, ale w gruncie rzeczy dość bezpieczną załogą mieszającą wątki funkowe, rapowe, rockowe i także metalowe. Sławę zdobyli za sprawą singla (oraz do bólu najntisowego klipu go ilustrującego) „Epic”, czyli numeru sumującego wszystkie elementy przytoczone wyżej. Na „Angel Dust” oddalili się od tej konwencji najdalej, jak można. To alt-metalowy majstersztyk, w którym – przy zachowaniu przebojowości – dzieje się wszystko. Industrial, thrash, rockowa alternatywa, lounge’owe wstawki, „Be Aggressive” traktujące o uciechach miłości oralnej w wykonaniu dwóch mężczyzn, tytuły rzędu „Jizzlobber” czy „Crack Hitler”… W krainie łapania różnych srok za ogon odnaleźli się jak ryba w wodzie, a na „King for a Day” pociągnęli te wątki jeszcze dalej, dbając przy tym o songwriting. Nie żeby na poprzedniku nie dbali, bo są tam wielkie utwory, ale wcześniej siedział w tym element poszukiwania i szlifowania diamentu, a na omawianej w tekście płycie otrzymujemy samo złoto. Romantyczno-nastrojowe „Evidence” to już oczywistość, ale na przykład najprostszy na albumie, singlowy „Digging the Grave” czy „What a Day” są pierwszorzędnymi bangerami. Sam żar, zero nudy.
EKLEKTYZM
To poniekąd rozwinięcie poprzedniego akapitu, ale do tego stopnia istotne, że trzeba poświęcić temu osobną przestrzeń. Nawet w funkmetalowych latach Faith No More nigdy niespecjalnie przejmowali się szufladkami, a za sprawą „Angel Dust” totalnie rozsadzili bank. Na „King for a Day” tendencja gatunkowego żonglowania idzie jeszcze dalej, a do tego demonstrowana jest słuchaczowi ze znacznie większą swobodą. To wręcz niesamowite, jak szeroko rozpięte są te kawałki. Jednocześnie przy żadnym z nich słuchacz nie odczuwa wrażenia, że coś tu nie gra, że coś brzmi kanciasto, a coś jeszcze – nienaturalnie. Każdy klocek wpada we właściwe miejsce. W „Star A.D.” dostajemy żwawo nabity funk z jazzowym pierwiastkiem brzmiący jak filmowa scena wyjęta z kasyna w Las Vegas. W „Take This Bottle” pojawia się wątek zrezygnowanego country, „Cuckoo for Caca” wokalną intensywnością haczy o terytoria grindowe, a „Just a Man” to najlepszy przykład przełożenia reggae i gospelu na język rocka. Wymieniać można w nieskończoność. Każdy ryzykowny strzał obył się tutaj bez pudła.
TREY SPRUANCE
Każdy szanujący się fan Faith No More wie, że za sukcesem zespołu nie stoi wyłącznie Patton. Ba!, czasami – w kwestiach kompozytorskich – ten ekscentryczny wokalista stawał wręcz za swoimi zespołowymi kolegami od zawsze tworzącymi trzon formacji, czyli Billym Gouldem, Mike’iem Bordinem i Roddym Bottumem. Wcześniej dużo od siebie do tego trójkąta dorzucał także gitarzysta, Jim Martin, rozkochany przede wszystkim w metalu, ale na „King for a Day” pałeczkę po nim przejął Trey Spruance. Okazało się to strzałem w dziesiątkę, bo wyspecjalizowany w przeskakiwaniu z kwiatka na kwiatek dziwak z Mr. Bungle wpisał się jak ulał w zawartość piątego długograja ekipy z San Francisco. Nie dość, że współtworzył pięć numerów (w tym „Evidence”), to jeszcze jego geniusz i maksymalny luz w każdej formule stanowią o charakterze wydawnictwa. Czy mowa o najlepszym gitarzyście, jakiego miał ten zespół? Zdecydowanie. Technicznie powalał Martina w jakieś kilka sekund, a pod kątem kreatywności wręcz pożerał swojego następcę – Jona Hudsona. Zresztą, co tu dużo mówić – sięgnijcie po „Disco Volante” Mr. Bungle, a sami się przekonacie.
MIKE PATTON
Nawet jeśli Patton nie był stuprocentowym ojcem sukcesu Faith No More, to i tak trzeba przyznać, że był najlepszym, co mogło im się przydarzyć po odejściu Chucka Mosleya. Jego ewolucja wokalna z roku na rok przynosiła coraz większe owoce, bo o ile na „The Real Thing” czy debiucie Mr. Bungle przede wszystkim irytował tą wściekle nosową barwą, o tyle na „Angel Dust” doszło do przełomu. Zaczął śpiewać pełną parą, eksperymentować, wrzeszczeć, szczekać, piszczeć i imitować najróżniejsze dźwięki. Ale to dopiero początek. 1995 rok był dla artysty tym najbardziej przełomowym. W kwestii głosowych ekwilibrystyk absolutnie przebił samego siebie na „Disco Volante”, a w kategorii wszechstronności łączonej z piosenkowością dobił do szczytu na „King for a Day” właśnie. Żadnym problemem nie był dla niego przeskok z wypluwania płuc w „Ugly in the Morning” do wzruszających i ściskających za serce partii w „Just a Man”. Do tego to właśnie na obu wspomnianych krążkach w pełni ukształtował ikoniczną barwę wokalu, którą czaruje po dziś dzień.
KOMERCYJNA KLAPA
Mimo gatunkowego przebierania w różnych światach, mimo świetnej produkcji i mimo legendarnego już „Evidence” na składzie „King for a Day” okazało się komercyjną klapą. Nie ma tu mowy o blisko trzech milionach sprzedanych egzemplarzy „Angel Dust” czy wbiciu się na pierwszą dziesiątkę listy Billboard 200. Piąty krążek Faith No More zadebiutował ledwie na 31. pozycji tego zestawienia i rozszedł się w ledwie kilkuset tysiącach kopii, nie dobijając nawet do pułapu 500 tysięcy. Zresztą, kolejny krążek Amerykanów, „Album of the Year” osiągnął wynik 221 tysięcy sprzedanych nośników na samo USA, co prawie przebijało osiągi poprzednika… na całym świecie. No cóż, potrzeba było czasu, by wszyscy zrozumieli, jaki diament postawiono tu na tacy.