Po premierze „The Great Regression” Brytyjczycy z Ditz zostali bez większego namysłu – podobnie jak znaczny procent ich krajowych kolegów po fachu – wrzuceni do przegródki z napisem „wyspiarski post-punk”. Podobnie jak Black Midi, Black Country, New Road czy Squid czerpią z gatunku, lecz poszukują daleko poza jego ramami. Na wspomnianym debiucie grupa bardzo śmiało odwoływała się do dziedzictwa noiserockowych tuzów pokroju The Jesus Lizard, ubarwiała to industrialem, odrobiną post-hc i post-punkiem oczywiście. A jednocześnie była w stanie nadać tym wszystkim hałasom, szmerom i jazgotom przebojowe struktury. Na „Never Exhale” dostajemy mniej przebojowości, za to jeszcze więcej brudu i nieprzyjemności.
Nie oznacza to jednak, że na nowej płycie grupa wcale nie porywa do tańca. W „Space/Smile” – mimo powracających mechanicznych stuknięć i jęknięć w tle – rządzi skoczny beat, który w połączeniu z gniewnym wokalem Calluma Francisa daje wymarzony strzał na koncerty. Najfajniej robi się jednak wtedy, gdy zespół po uszy wchodzi w bagienny, dystopijny świat konsekwentnie kreślony w tekstach tych piosenek. Druga połowa albumu to istna podróż przez rynsztok. Ładnie i miło nie jest, ale tak ciekawie, że mój ty świecie. Świetnie działa ciągnięty nerwowo szarpanym akordem „Four”, który pod koniec przepoczwarza się w noise rocka zarażonego dyskoteką. Równie mocno uwagę przyciąga najbardziej złowrogi i mroczny, wyraźnie industrialowy „Smells Like Something Died in Here” – ten gustowny tytuł nie wziął się znikąd. Nawet rzucona na koniec, neurotyczna „Britney”, nie tak daleka Radiohead z przełomu wieków, trzyma słuchacza za gardło.
Jeśli ciągły zgrzyt i poczucie niepokoju to elementy, które cenicie w muzyce, „Never Exhale” jest dla was. Na drugiej płycie Ditz radykalizują brzmienie i częstują słuchacza wszystkim, co złe – czyli dobre. To jak, wchodzicie do tego świata?
Łukasz Brzozowski
(Republic of Music, 2025)
zdj. materiały zespołu