Adwokat diabła: Metallica – „St. Anger”

Dodano: 13.02.2025
Są płyty, które już w dniu premiery zostały przez fanów danego zespołu odrzucone. A bo doszło do zmiany stylu, a to muzycy postanowili napisać tym razem – o zgrozo! – piosenki, a nie tylko progresywne, skomplikowane kompozycje, które docenią tylko koneserzy gatunku, czy wreszcie doszło do zmiany składu i nowy gitarzysta/wokalista/perkusista (niepotrzebne skreślić) nie sięga do pięt poprzednikowi. Tyle że nierzadko warto takim wydawnictwom dać jednak szansę. Właśnie takich płyt będzie dotyczył ten cykl.

Od klasyków thrashu po zdrajców metalu

Metalowcy to trochę dziwne twory. Z jednej strony niby poszukują ekstremalnych doznań, ale z drugiej… niech no tylko ich ulubiona grupa coś pozmienia w stylu: zagra melodyjniej, wolniej, pojawią się zapadające w pamięć refreny albo – nie daj Boże! – zmieni logo! Kariera takiego zespołu zawiśnie na włosku, a i w czasie koncertów mogą czekać go niemiłe sceny.

Metallica to szczególny przypadek: panowie James Hetfield, Lars Ulrich i Kirk Hammett oraz zmieniający się u ich boku basiści zbudowali swoją karierę niejako na irytacji twardogłowych fanów. Zaczęli już na „Ride the Lightning”, na której znalazła się ballada, „Fade to Black”. Dziś wydaje się to niczym, ale niewiele wcześniej – w 1983 r. – był to przecież zespół znany tylko z arsenału doskonałych thrashmetalowych riffów i wrzeszczącego Hetfielda. A tu nagle akustyk i smutny tekst o odchodzeniu w niebyt! Coś bardziej dla dziewczyn, a nie długowłosych samców alfa.

Potem było już tylko „gorzej”: a to teledysk do „One” (czyli wiadomo: komercha), czy wreszcie „sprzedanie się” na pełnej – turboprzebojowy „Czarny album”. Druga połowa lat 90. to z kolei dwa „Loady”, z odejściem od grania metalu i spacerkiem po poletku inspiracji, o jakie żaden szanujący się fan Metallikę nawet nie podejrzewał.

Co było potem? Na początku XXI w. grupa znalazła się o krok od zakończenia kariery. Bynajmniej nie z powodu niechęci do ich ostatnich wydawnictw, ale problemów personalnych. Kolegów opuścił Jason Newsted, a Hetfield, ratując swoje życie (możliwe, że dosłownie), poszedł na odwyk.

Dlaczego jednak piszę ten przydługi wstęp? By pokazać całość obrazu: Metalliki jako zespołu, który – mimo pozorów – zawsze dużo eksperymentował. I który do tego w pierwszych latach dwutysięcznych znalazł się na krawędzi. To wszystko warto mieć z tyłu głowy, gdy słucha się „Świętego gniewu”.

Gniew, który oczyszcza

Przejdźmy teraz do sedna. Hetfield uporał się ze swoimi demonami (jak okazało się po latach nie w pełni) i w składzie z Ulrichem, Hammettem i tymczasowym basistą/producentem, Bobem Rockiem, Metallica rozpoczęła pracę nad swoim, jak dziś wiemy, najbardziej kontrowersyjnym albumem w dyskografii.

Fani oczekiwali powrotu do korzeni – znów thrashu, takiego jak na pierwszych czterech płytach. Ich apetyty zaostrzyły zapowiedzi prasy. Dziennikarze, którym pozwolono posłuchać nowych utworów na specjalnych przedpremierowych pokazach, nierzadko rozpływali się w zachwytach. Arek Lerch w swojej recenzji w polskim „Metal Hammerze” podkreślał, że jest całością co najmniej zaintrygowany. „Kerrang” pisał, że Metallica została „wskrzeszona”. Krótko po premierze „St. Anger” został jednak okrzyknięty najgorszym wydawnictwem z logo zespołu. Co się stało?

Metallica znów się przeistoczyła, ale nie po myśli fanów „Master of Puppets”. Nie poszła na łatwiznę i nie wróciła na siłę do swoich muzycznych korzeni, w miejsce tego nagrała album brutalny, ale nie napisany wedle thrashowych prawideł. Mamy więc kłujący uszy werbel i gitary grające tak naprawdę świetne riffy, ale zainspirowane nu- czy stoner metalem, a nie będące autoplagiatem (ten koszmar zacznie się od „Death Magnetic”). Czy to źle? Motyw przewodni „Frantic” mógłby w świecie Mad Maxa rozpoczynać pustynne bitwy nomadów lub towarzyszyć wejściu championa MMA na oktagon. Nagranie tytułowe w najszybszych momentach przywołuje na myśl wręcz grindcore’ową młóckę, z kolei powolny riff „Some Kind of Monster” jest czymś najcięższym, co wyszło spod ręki Hetfielda od czasów „Sad But True”. W kolejnych utworach jest niemniej dobrze, by wymienić tylko „My World”, pseudoballadę „The Unnamed Feeling”, agresywne kostkowanie w „Sweet Amber” czy istny wybuch emocji w „All Within My Hands” (do tego jeszcze wrócimy). Oczywiście, zdarzają się – i tu punkt dla krytyków – mielizny, choć nie są wcale tak głębokie, jak widzą to ci, którzy obrzucają ten album od ponad dwóch dekad błotem. Czasami przydałoby się po prostu te kolosy skrócić.

Jeszcze jedna kwestia: wokal. To element, który sprawia, że w ogóle wiemy, że to nadal Metallica. Choć też nie do końca. Nie znamy szczegółów leczenia alkoholowego Hetfielda, ale jego wokal na „St. Anger” przywodzi na myśl terapię krzyku pierwotnego. Chodzi o metodę leczenia psychicznego, która została stworzona przez psychologa Arthura Janova pod koniec lat 60. XX wieku i opiera się na uwalnianiu negatywnych emocji za pomocą krzyku. Ma to pomóc w leczeniu traum z dzieciństwa. Czy choćby np. wściekłe krzyki w „St. Anger”, „My World” i „All Within My Hands” nie przypominają czegoś takiego?

Inaczej, ale czy gorzej?

„St. Anger” jest uważany za najgorszy album Metalliki (nie licząc „Lulu”), ale czy słusznie? To zależy od podejścia słuchacza. Jeżeli ktoś oczekiwał „Master of Puppets II”, z pewnością się zawiódł. Słuchacz z otwartą głową odnajdzie tu jednak choćby ciekawe, ekstremalne brzmienie (ze sporą ilością „smaczków”) i próbę zagrania nu-metalu po metallikowemu. Eksperyment ten został tak naprawdę doceniony, ale niekoniecznie w mainstreamie.

Tu pozwolę sobie na małe prywatne wspomnienie. Moi znajomi z zespołu Myopia nagrywali przed laty płytę u Szymona Czecha, nieodżałowanego realizatora dźwięku, który miał w CV współprace z formacjami z grindcore’owego podwórka i licznymi „dziwnograjami”. Sam w rozmowie z moimi kolegami zachwycał się produkcją „St. Anger”. Powinno to dać do myślenia.

Tym chyba bowiem płyta Metalliki z 2003 r. jest: wydawnictwem dla bardziej wymagającego i otwartego słuchacza. Problemem tej płyty jest tylko to, że wyszła pod szyldem twórców „Black Albumu”, od których fani wymagają nie eksperymentów brzmieniowych, a w klasycznego thrash metalu i ballad. 

Warto więc docenić „Święty gniew” za to, że jest to materiał po prostu odważny. Do tego to chyba – znów pomijając „Lulu” – ostatnie naprawdę szczere wydawnictwo Kalifornijczyków. Kolejne płyty w ich dyskografii to odgrzany, zagrany na autopilocie thrash.

Jacek Walewski

Ostatnie wpisy

Kategorie

Obserwuj nas