Status Carcass wypracowany na przestrzeni lat i zręczność, z jaką się przeobrażali to coś, co do tej pory pozostaje osiągnięciem godnym pogratulowania. No, bo przecież mało kto ledwie kilka lat po nagraniu najbrutalniejszego goregrindowego wyziewu składa fundamenty pod melodyjny death metal. A później przesuwa się wręcz w stronę metalowego rock’n’rolla. Ci Brytyjczycy tak potrafili i z każdego skoku w dal wychodzili obronną ręką.
NAJCIĘŻSZA: „Reek of Putrefaction” (Earache Records)
Na debiutanckim albumie Carcass w zasadzie wymyślili i za jednym zamachem zakończyli historię goregrindu. Jasne, lata po nich przychodzili nowi reprezentanci nurtu – często nawet brutalniejsi i jeszcze bardziej bezpardonowi w epatowaniu obrzydliwościami, ale radykalizmu, jakim było wypuszczenie takiego krążka w 1988 roku, po prostu nie dało się już odwzorować. Pierwsza płyta składu to absolutny wyrzyg, jazgot i wszystko, co odstręczające – zupełnie jak wysoce sugestywna okładka ilustrująca wydawnictwo. Na „Reek of Putrefaction” liverpoolczycy mkną przed siebie, okładając słuchacza blastami, magmą ledwie czytelnych riffów i wokalnymi torturami od skrzeku (w tej roli oczywiście Jeff Walker) po przeszywające bulgoty prosto ze studzienki kanalizacyjnej w wykonaniu Billa Steera. Sam zespół wielokrotnie zaznaczał, że wcale nie chcieli tak brzmieć, że mieli wiele pomysłów, ale byli młodzi, nie potrafili ich wyegzekwować i dopiero w przyszłości znaleźli swój język… Rozumiem, chłopaki, ale dzięki przypadkowości nagraliście być może najbardziej ekstremalną płytę w historii muzyki gitarowej. Doceniam to ja, docenia masa fanów i docenił chociażby John Peel, guru z BBC, tytułując materiał swoim ulubionym wydawnictwem z 1988 roku. Przy okazji – znacie ksywy muzyków z wkładki do albumu? Są niesamowite. Na przykład Jeff Walker przedstawił się jako Frenzied Fornicator of Fetid Fetishes and Sickening Grisly Fetes. Coś pięknego.
NAJLEPSZA: „Heartwork” (Earache Records)
Tak, dobrze myślicie, przeżywałem bardzo poważny dylemat, czy lepiej będzie umieścić tu „Necroticism – Descanting the Insalubrious”, czy jednak „Heartwork”. Obie płyty mają dla mnie szczególne znaczenie, ale przy drugiej z nich, nomen omen, serce bije mi minimalnie mocniej. Bill Steer podkreślał, że to jego ulubiony album Carcass i nie dziwię mu się – songwritersko byli wówczas na szczycie. No i wymyślili coś zupełnie nowego. „Necroticism” to oczywiście deathmetalowa biblia: materiał groźny, techniczny, upstrzony riffami, ale jednak pozbawiony rewolucyjnych znamion debiutu czy właśnie „Heartwork”. Anglicy zupełnie nagle zrezygnowali z przerażającej medycznej terminologii, pozbyli się resztek grindcore’a słyszalnych na poprzedniku i wytyczyli sobie nową ścieżkę. Zresztą nie tylko sobie – niedługo później znaczny procent sceny poszedł ich śladem. Już otwierający „Buried Dreams” dobrze oddaje charakter krążka. To nie pęd przed siebie, nie palcołomne figury gitarowe, tylko potęga i wielkie melodie prowadzące każdy z utworów. A mimo tego, mimo bardziej epickiego i mniej agresywnego charakteru piosenek, Carcass wcale nie przytępił swego ostrza. Tytułowy numer, mimo hitowego statusu i rozpoznawalnych z kilometra łkających partii gitar, i tak wali obuchem przy blastowym ataku, a takie „Doctrinal Expletives” hipnotyzuje rwanym groove’em. No i ta produkcja… Wciąż równie silna i selektywna, a przecież od premiery miną w tym roku 32 lata.
NIEDOCENIANA: „Swansong” (Earache Records)
„Swansong” przez lata uchodziła za brzydkie kaczątko w stawie Carcass, by po latach zostać uznaną za jeden z najlepszych albumów zespołu. Cóż – lepiej późno niż wcale. Na swoim pożegnalnym krążku – no, prawie, bo później się reaktywowali i wydali dwa kolejne – skład z Liverpoolu umościł się na death’n’rollowym gruncie. I o ile death’n’roll jest jedną z tych gorszych, a przy tym kanciastych opcji w metalu śmierci, o tyle Carcass podeszli do tematu jak totalni mistrzowie. No i nie oszukujmy się, już na „Heartwork” pojawiały się przebłyski takiego stylu, co sugeruje chociażby wielki hit „No Love Lost”. Na „Swansong” pokrętło poszło już stuprocentowo w kierunku luzackiego rock’n’rolla, a podbiło je surowe, ale przejrzyste brzmienie. Właściwie trudno na tym krążku o jakiś słabszy moment czy odstające składowe. Mamy świetny gatunkowy groove, który w odróżnieniu od wielu metalowych kapel podejmujących się podobnej konwencji, nie jest kwadratowy. Mamy inspirowane bluesem, subtelne solówki. No i mamy też najlepsze refreny w historii tej formacji – by wspomnieć chociażby „Keep on Rotting in the Free World” albo „Black Star”. Wielka płyta. A pomyśleć, że gdy ją wydali i zakończyli karierę, fani pożegnali ich srogim buczeniem, dziennikarze zresztą też. Zabawnie, jak bardzo zmienia się perspektywa wraz z upływem czasu.
A teraz szybki przelot do teraźniejszości. Carcass reaktywowali się w 2007 roku i radzą sobie zdecydowanie nieźle. Na ich koncerty wciąż chodzą wygłodniali maniacy, nawet jeśli to już nie ta intensywność jak w złotych latach, a do tego wydali dwa albumy. Pierwszy, „Surgical Steel”, najdelikatniej mówiąc, niezbyt szałowy, ale już jego następca, czyli „Torn Arteries”, to klasa sama w sobie. Jeśli serce bije wam mocniej do ery „Heartwork” i „Swansong” właśnie, nie zawiedziecie się. Chociaż i tak pewnie słuchaliście tego z tysiąc razy.
Łukasz Brzozowski
zdj. materiały zespołu