Na początek must-have: Executioner’s Mask “Winterlong” (Profound Lore)
Executioner’s Mask to obecnie główna i prawdopodobnie najbardziej ambitna inicjatywa Jaya Gambita. Niemniej, jeszcze po wydaniu debiutanckiego “Despair Anthems”, nic na to nie wskazywało. Amerykańska grupa grała przyjemny, maksymalnie ejtisowy, ale przy tym do bólu poprawny post-punk. Brzmieli jak The Sound zmieszane z Sisters of Mercy, lecz bez własnej inwencji, bez wybuchów, bez wewnętrznej huśtawki. Wszystko zmieniło się za sprawą “Winterlong”. To niby dalej post-punk, choć zupełnie inny – tak, jakby ktoś przeniósł lata 80. do dzisiejszej rzeczywistości i próbował wyciągnąć z tego złoty środek. Ubiegłoroczny krążek podopiecznych Profound Lore jest galerią osobliwości ożenionych na tyle sprawnie, że nie ma w tym poczucia muzycznej schizofrenii czy natłoku pomysłów. Tutaj jednym językiem przemawiają The National i wczesne Placebo; The Weeknd i Swans z okresu “Soundtracks for the Blind”. Ten namechecking ma na celu ukazać, jak zmyślnymi twórcami są Executioner’s Mask, ponieważ nad “Winterlong” unoszą się nie tylko powidoki cudzych melodii czy smutków, ale także własne podejście do melancholii. Takiej sprawiającej wrażenie zobojętnienia po utraceniu absolutnie wszystkiego. Wokale Gambita są zrezygnowane, czasami wręcz bełkotliwe, pogrążone w beznadziei. Na wagę złota jest każdy moment ożywienia, jak chociażby w “Contempt”, w którym piosenkarz wraz z Kennedy Ashlyn prowadzi rozpaczliwy dialog o tym, że jeśli mają roztrzaskać się i umrzeć, to tylko u swojego boku. Trudno o bardziej przekonującą ekspresję.
Kochasz metal? Udowodnij: Crowhurst “Harsh Metal” (Prophecy)
Okrutny metal – trudno o bardziej adekwatny tytuł dla tej płyty. Jednocześnie równie trudno było przypuszczać, że Crowhurst wyskoczy zupełnie znikąd z tak krwiście deathmetalowym albumem. W przeszłości solowy projekt Gambita wyspecjalizował się głównie w nienawistnej i złowrogiej magmie, w której skład wchodziły harsh noise, nienawistnie pomrukujące drony, dark ambient czy okazjonalnie wpleciony w to wszystko black metal. Były to raczej słuchowiska i meandrujące w tylko sobie znanym kierunku transowe dłużyzny, pozbawione piosenkowych struktur. “Harsh Metal” jest z kolei piosenkowy – tj. złożony z utworów o wyraźnie zaakcentowanych riffach, z podziałem na zwrotki i szczątkowe refreny – lecz nie znajdziecie tu niczego wpadającego w ucho. Ostatni jak dotąd materiał pod szyldem Crowhurst nie jest metalem śmierci wypełnionym po brzegi grobowym groovem czy gruzowatymi hookami. To właściwie dalej harsh noise, ale przebrany w death metal – głośny, nieznośnie jazgotliwy, cały czas na najwyższych obrotach. Tego typu opis mógłby sugerować skojarzenia z Full of Hell, ale jest w tym jeszcze więcej nieprzyjemności, momentami na granicy fizycznego dyskomfortu. Przez ponad pół godziny w głośnikach świdruje wyłącznie mieszanina chaotycznych riffów o niemal grindowej proweniencji, industrialne zgrzyty i glitche w tle oraz blasty. Słuchanie “Harsh Metal” ma w sobie coś z wyzwania, bo na tym krążku nie chodzi o ładnie skrojone hity, a o testowanie własnych możliwości. Albo wpadasz do tego bagna, albo przegrywasz. Nie ma niczego pomiędzy.
GOŚCINNE WYSTĘPY
Trochę ich było, bo Jay Gambit nie lubi stać w miejscu, przepada za eksperymentami i podbijaniem kolejnych punktów w świecie ekstremy.
W związku z tym jego gościnny udział na płycie Dragged into Sunlight wydaje się czymś naturalnym. Przecież im też chodzi wyłącznie o maksymalną przemoc zadawaną na różne sposoby, choć najczęściej w wydaniu doprowadzonego do granic death/doom/black metalu prosto z jaskini. Gambit pojawił się więc na wydanej przed trzema laty EP-ce “Terminal Aggressor II”, czyli jednym numerze rozciągniętym prawie do pół godziny. W tej obrzydliwej hybrydzie sczerniałego death metalu, harsh noise’u i ambientu nasz dzisiejszy bohater odpowiada za wszelkie elektroniczne hałasy, sprzężenia czy syntezatorowe smugi brzmiące jak podróż do otchłani. Brzmi odpychająco? Bardzo słusznie, takie ma być.
Oprócz tego mamy też wokalny slot na ostatniej płycie White Ward, a więc znowu okolice black metalu, ale zupełnie inne, znacznie bardziej skupione na melodii czy subtelnych wpływach jazzu. Gambit dołożył swoją cegiełkę do być może najbardziej wzruszającego w ich dyskografii “Salt Paradise”. Rozedgrane organy hammonda, do tego gitara akustyczna i deklamacja Jaya w guście Leonarda Cohena czy Toma Waitsa – maksymalny mrok. Trzeba mieć talent, by nie wypaść w tej konwencji jak parodysta z przydrożnej knajpki, a Gambit ten talent ma. Pozostaje tylko pogratulować.
Łukasz Brzozowski
zdj. Marcus Maddox