Bywasz sentymentalny?
Pewnie, że bywam. Wydaje mi się, że masa muzyków ma sentymentalną naturę już od narodzin, jeśli wiesz, o co mi chodzi.
Chyba nie do końca.
Zmierzam do tego, że bycie sentymentalnym łączy się najczęściej z byciem wysoce emocjonalną jednostką. Przeżywasz mnóstwo stanów w głowie, do obecnych myśli ciągle doskakują jakieś nowe, co generalnie gwarantuje poczucie chaosu. W związku z tym, aby znaleźć ukojenie, cofasz się do konkretnych wspomnień i w takim celu tworzysz muzykę. Nie u każdego to działa, ale u mnie jak najbardziej. U wielu artystów, których cenię – również.
Powiedziałbyś, że w The Ruins of Beverast też o to chodzi? Wiem, że nie jesteś twórcą tych piosenek, ale przecież dobrze znasz ich autora.
Jak dobrze zauważyłeś, nie jestem twórcą tych piosenek, więc musielibyśmy tu posadzić Alexandra (von Meilenwalda, autora całej muzyki The Ruins of Beverast – red.) i on odpowiedziałby, jaki jest jego cel. Ale jeśli mam być szczery, wydaje mi się, że on także do tego zmierza.

Gdy odgrywasz te utwory na żywo, starasz się dodawać coś od siebie, czy raczej pozostajesz stuprocentowo wierny wizji Alexandra?
Zdecydowanie pierwsza opcja, dotyczy to zresztą także pozostałych muzyków zespołu, którzy wdrażają ten model działania od początku. Sam dołączyłem do obecnej inkarnacji The Ruins of Beverast na końcu. To w ogóle ciekawa historia, bo docelowo w ogóle nie planowano żadnych koncertów z myślą o tym projekcie. No, ale w 2013 roku padła propozycja występu na Roadburn, więc głupio było ją odrzucić. W związku z tą sytuacją Alexander sformował skład pod występy, a dosłownie chwilę później doszło do roszady na stanowisku klawiszowca, w wyniku której dołączyłem do grupy. Od tamtej pory gramy dokładnie w tej samej konfiguracji. Świetnie się ze sobą dogadujemy, więc nie czujemy spiny, by każdorazowo odwzorowywać materiał w skali 1:1. Oczywiście piosenki brzmią w znacznym procencie tak, jak na płycie, ale z drugiej strony po prostu dostają nowe życie – lepiej chyba tego już nie ujmę.
No dobra, ale istnieje wiele kapel, których członkowie świetnie się dogadują, a mimo tego nie pozwalają sobie na odstępstwa od albumowej normy.
To może inaczej – jedną z kluczowych cech The Ruins of Beverast jest bardzo specyficzna, łatwo rozpoznawalna atmosfera. Gdy masz do czynienia z konkretnymi bodźcami, które ujawniają się bardziej za sprawą ogólnego konstruktu muzyki, a nie poszczególnych dźwięków i nut, nigdy nie da się tego odwzorować na 100% tak, jak zagrano to na płycie, bo za każdym razem zrobisz coś nieco inaczej. Dlatego – bazując na fundamentach znanych z albumów – przy koncertach dodajemy do tych utworów kolejne wymiary, delikatnie rekonstruujemy formę ich podania. Wynika to właśnie ze wspólnego przebywania na scenie i przeżywania emocji jako zespołowy organizm. Chyba nie tylko ja dostrzegam ten element, ponieważ słuchacze często nam mówią, że wyczuwają braterstwo, gdy oglądają nas na żywo.
Skoro jesteście ze sobą tak blisko, to czy padła już propozycja, aby The Ruins of Beverast stało się pełnoprawnym zespołem, a nie jednoosobowym projektem?
Uważam, że na swój sposób jesteśmy pełnoprawnym zespołem. Jasne, tylko Alexander pisze muzykę na potrzeby The Ruins of Beverast, ale i ty, i ja znamy mnóstwo zespołów, w których za piosenki odpowiada wyłącznie jedna osoba, natomiast reszta zajmuje się ich odtwarzaniem. Gdy gramy koncerty, nie czujemy się wynajętymi muzykami. Nie odwalamy swojej roboty, by trzy minuty po występie lecieć do domu i zajmować się ciekawszymi rzeczami. Wkładamy w zespół wiele zaangażowania i emocji. Nie ukrywam, że świetnie się w tym odnajduję. Reszta chłopaków również.
Czyli to był główny pomysł stojący za koncertową inkarnacją projektu – abyście jako zespół byli innym organizmem od tego, co słyszymy na płytach?
Niekoniecznie. Owszem, tak wyszło w praniu, ale niczego nie planowaliśmy, wszystko okazało się efektem przypadku, co bardzo nas cieszy. Wiele współczesnych zespołów metalowych – i nie tylko – z całych sił dba, aby na żywo dawać słuchaczom dokładnie to samo, co w studiu. Rozumiem takie podejście i jakoś je nawet szanuję, aczkolwiek podchodzimy do tego w inny sposób. Jak już wspomniałem, specyfika nagrań The Ruins of Beverast czyni je prawie niemożliwymi do dokładnego odtworzenia w warunkach koncertowych, więc korzystamy z tego i modyfikujemy pewne rzeczy, świetnie się przy tym bawiąc. Słowem – inna atmosfera pcha cię w inne strony.
Imponuje mi twoja historia w roli muzyka koncertowego. Terminowałeś już w Satyricon, In the Woods czy Dark Fortress. Współpraca z The Ruins of Beverast różni się znacząco od tego, czego doświadczyłeś z wymienionymi składami?
Zdecydowanie tak! W zespołach, o których wspomniałeś, byłem stuprocentowym sesyjniakiem. Nie istniała tam przestrzeń na improwizację czy podążanie za intuicją, nic z tych rzeczy. Po prostu dostawałem gotowy materiał i wymagano ode mnie odegrania go nutka w nutkę, bez żadnych odchyleń w tę czy inną stronę. Z The Ruins of Beverast ciągle siedzimy nad tymi piosenkami, modyfikujemy setlisty i wspólnie zastanawiamy się nad tym, co zmienić, a co zostawić, jak było. Bardzo kreatywne doświadczenie, szczerze polecam. Nie ma tu podziału w stylu „szef-podwładni”. Wszyscy funkcjonujemy na równych zasadach.
Czyli każdy koncert to jakaś niespodzianka?
Dla nas samych – jak najbardziej. Dla fanów – tego nie wiem. Niektóre różnice są w naszym mniemaniu kluczowe, lecz mamy świadomość, że część z nich to rzeczy trudne do wychwycenia przez publikę.
Co ciekawe, od dłuższego czasu nie komponowałeś muzyki w żadnym zespole. Nie tęsknisz za tym?
Tak się składa, że ostatnio skończyłem komponować muzykę na potrzeby pewnego przedsięwzięcia. Najpewniej w najbliższym czasie ujrzy ona światło dzienne, więc bądź czujny! Generalnie, gdy byłem nastolatkiem, pisałem wszystkie numery w ramach mojego pierwszego zespołu, ale właściwie zupełnie nagle przerzuciłem się na działanie jako muzyk koncertowy, dlatego tak to wygląda. Co prawda w wolnym czasie pracuję nad różnymi rzeczami, o czym już poniekąd wspomniałem, aczkolwiek niespecjalnie tęskno mi za systematycznym komponowaniem. Najwięcej skupienia i determinacji wkładam obecnie w The Ruins of Beverast. W zupełności mi to wystarcza. Nigdy nie czułem, aby ten projekt jakkolwiek ograniczał moje artystyczne zapędy czy kreatywność – wręcz przeciwnie. Niejednokrotnie przygotowuję także drobne miniaturki, typu intro czy outro, na nasze występy.
Wspomniałeś, że docelowo The Ruins of Beverast wcale nie miało koncertować, ale jednak trochę jeździcie, a na 2025 rok przyklepaliście już wiele występów. Nie bywa to przytłaczające?
Nie bywa. W dalszym ciągu nie koncertujemy jakoś dużo (chociaż jesteśmy całkiem aktywnym bytem koncertowym), a przy tym mamy świetny kontakt, więc czujemy się prawie jak na wakacjach. Nie chcemy tego zmieniać.
Chcecie koncertować jeszcze więcej czy obecna uśredniona liczba występów jest w sam raz?
Zobaczymy. Jeśli dostaniemy fajne oferty, raczej nie będziemy protestowali. Na przykład opcja trasy z 1349 pojawiła się trochę przypadkowo. Jeździłem z nimi jako świetlik w zeszłym roku i dowiedziałem się, że planują kolejną trasę na ten rok, a do tego zaproponowali właśnie The Ruins of Beverast jako jeden z supportów. Opcja wydała się świetna, więc bez większego namysłu się zgodziliśmy.
Pewnie mało czytelników zdaje sobie z tego sprawę, ale twoje główne zajęcie to bookowanie kapel w ramach agencji koncertowej Goetia Productions. To łatwiejsza robota niż bycie muzykiem?
Przede wszystkim kompletnie inna, ale chyba trochę lżejsza. Muzyka to najważniejsze, co mnie spotkało, więc odkąd pamiętam zawsze dążyłem do tego by pracować w ramach tego uniwersum. Nie wyobrażam sobie normalnej biurowej roboty od 9 do 17, dlatego cieszę się, że Goetia Productions jest dla niej alternatywą. Niby wykonuję konkretne obowiązki i działam systematycznie, ale jednak czuję do tego pasję.
Łukasz Brzozowski
zdj. materiały zespołu