Nirvana stała się największym rockowym zespołem świata, grając, owszem, brudną, agresywną i wściekłą muzykę, nikt w to nie wątpi. Ale jednak dobrze wyprodukowane i skomponowane z większym pietyzmem „Nevermind” nie ma w sobie ani ambicji „In Utero”, ani niechlujności „Bleach”. Co czyni ostatni z wymienionych krążków wielkim dziełem?
HEAVY POP SLUDGE
Tak, „Bleach” jest płytą metalową. Może nie stuprocentowo, ale jednak w większym niż mniejszym procencie. Zresztą wystarczy szybki sus do czasu premiery materiału i rzut oka na to, jak promował go ówczesny wydawca, czyli legendarna w świecie alternatywnego rocka wytwórnia Sub Pop. Otóż wytwórnia z Seattle opisywała debiut Nirvany hasłem heavy pop sludge i wbrew pozorom nie mogła lepiej trafić. Kurt Cobain i spółka w pokrętny sposób łączyli bardzo nieoczywistą przebojowość – zaznaczoną najmocniej w „About a Girl” – z niezaprzeczalnym ciężarem. Gdy na głośniki wjeżdzają te piaszczysto-walcowate riffy z „Blew” czy „Floyd the Barber” (przy każdym uderzeniu w kotły czujecie się jak po strzale kastetem w twarz), naprawdę trudno czasami uwierzyć, że tego nie napisali jacyś heroiniści z Nowego Orleanu zakumplowani z Eyehategod. Co do sludge’owców – Thou scoverowało kilka numerów z prezentowanego tutaj albumu i wbrew pozorom nie brzmią one dużo ciężej od pierwowzorów. To mówi więcej niż tysiąc słów.
BRUD, SMRÓD, NIECHLUJNOŚĆ
Wiadomo, że na tle reszty Wielkiej Czwórki z Seattle Nirvana była zespołem o najbardziej punkowym usposobieniu – polegającym bardziej na żywiole i gniewie niż dokładności i przesadnym poczuciu estetyki. Nawet mimo tego na tle reszty dyskografii tego składu „Bleach” jawi się jako płyta wypełniona dobitnie chamską energią. Ktoś powiedziałby nawet, że brzmi jak coś napisanego na kolanie, ale nie, to już przesada. Jedną z największych sił pierwszego pełniaka grunge’owych bogów jest cedzona przez zęby furia połączona z bardzo dobrym wyczuciem intuicji. Nirvana chciała wykrzyczeć światu całe rozczarowanie i frustrację, ale nikogo przy tym nie udawała. Zamiast się spinać, zamiast stawać na palcach wystawiała do obiektywu – pardon my French – gołą dupę, darła się na ludzi w pierwszych rzędach i wracała do domu. To arogancko-ofensywne podejście robiło wrażenie wtedy i robi teraz. Gang z Seattle emanował do bólu punkową energią (czego raczej nie można było powiedzieć np. o takim Pearl Jam), a jednocześnie brzmiał jak nikt inny.
HITY
No właśnie, kolejna intrygująca rzecz. Mimo całej wyjebki, podejścia typu w ogóle nas nie obchodzicie i szczerej agresji w kierunku wszystkiego Nirvana już na „Bleach” pisała świetne numery. Wiadomo, że takie, wcześniej już wspomniane, „About a Girl” nie było czymś, co popularnościowo dojeżdżało do „Smells Like Teen Spirit” czy nawet „Heart-Shaped Box” ale dawało ogląd na ogromny potencjał drzemiący w tym zespole. Nawet mimo bagnistej produkcji czy bardzo siermiężnego bębniarza, Chada Channinga, Nirvana udowadniała, że songwritersko prezentowała dużo więcej, niż ich koledzy z Seattle w tym samym okresie. I tak, mam w głowie m.in. pierwsze płyty Soundgarden. No, bo spójrzcie sami. „Negative Creep” taranuje słuchacza jak płotkę tym wściekle rozpędzonym riffem, „Mr. Moustache” wręcz zaprasza do moshu tym destrukcyjno-tanecznym rytmem, a coverowe „Love Buzz” od wejścia hipnotyzuje zapętloną, wyjątkowo melodyjną partią basu. Widać tu lekcje pobrane od dobrych kolegów z Melvins, ale odrobione chyba jeszcze lepiej niż u samego Melvins.
TEKSTY? A KOGO TO NIBY INTERESUJE?
Nie jest tajemnicą – sam Cobain zresztą wypowiadał się o tym wielokrotnie – że teksty do utworów z „Bleach” zostały napisane w pośpiechu, na kolanie, na odwal. Sam zainteresowany twierdził nawet, że 80% warstwy lirycznej albumu powstało w noc poprzedzającą dzień nagrywek. Cóż za tupet! Ale zanim się oburzycie, zanim stwierdzicie, że po co poświęcać czas komuś, kto nawet nie przyłożył się do napisania tekstów, wstrzymajcie konie. Otóż Kurt w bardzo trafny sposób wyłożył sedno słów zdobiących kawałki z albumu. Jednocześnie pasowało to idealnie do ówczesnej odsłony zespołu. – Chodziło po prostu o to, że byłem wkurzony. Nie wiem nawet, na co. Chciałem po prostu wykrzykiwać negatywne teksty i o ile nie byłyby zbyt seksistowskie lub przesadnie żenujące, będzie w porządku. Żaden z tych tekstów nie jest mi bliski – podkreśla muzyk. No i żeby było śmieszniej, to w „School” Cobain krytykuje przede wszystkim scenę w Seattle, a zwłaszcza działania wytwórni Sub Pop, która – jak już wiemy – wydawała „Bleach”. Punk na 100%.
BONUSY
Tak, wiadomo, że numery pojawiające się na wznowieniach starych płyt to głównie odrzuty, którym nie warto poświęcać zbyt wiele uwagi, ale z „Bleach” jest inaczej. Przede wszystkim posłuchajcie coveru „Molly’s Lips” z repertuaru The Vaselines (tutaj w wersji koncertowej) i równie uroczego – co anonsuje chociażby tytuł – „Big Cheese”. Tam ewidentnie było w czym grzebać. Co piosenka, to jakiś skarb albo przynajmniej perełka.
„Bleach” to świetne wejście Nirvany do świata muzyki. Mimo że potem się zmieniali, nagrywali dojrzalsze płyty, to i tak pozostawali sobą i mieli innych gdzieś, nie poddając się trendom czy modom. Życzę podobnego podejścia każdemu artyście wyprzedającemu stadiony czy hale.