Metalowcy to bestie zbudowane z nostalgii i sentymentów. Łatwo nas na to złapać. Gdy tylko słyszymy (oczywiście nie wszyscy – chodzi o ogół sytuacji), że kapela X po latach eksperymentów wraca do estetyki z najlepszych lat, świecą nam się oczka. Takie Paradise Lost przepraszało się ze swoimi ikonicznymi krążkami przez dobrą dekadę, na raty. Początki tej wycieczki do złotych czasów były dość niezdarne, przy czym na „The Plague Within” larwa w końcu przekształciła się w motyla. Dlaczego?
LATA BEZ FORMY
Ten punkt będzie trochę subiektywny, a trochę niekoniecznie. Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że płyty Paradise Lost od „Paradise Lost” po „Tragic Idol” mają swoich zagorzałych fanów. Wiem też, że wiele osób zaczynało przygodę z twórczością Brytyjczyków właśnie od nich. Niemniej fakty mówią same za siebie. Na tle reszty dyskografii grupy z Halifax, mając w pamięci odważną zmianę kierunku na depresyjnym „Host” lub żelazną klasykę rzędu „Shades of God” bądź „Icon”, łatwo zauważyć, że formacja przeżywała zniżkę formy. Songwritersko niby chcieli nawiązywać do przeszłości, ale tak nie za bardzo, nie za mocno. Stali w rozkroku. Przy „The Plague Within” stanęli na baczność. Nie dość, że zaserwowali kilka bezdyskusyjnych evergreenów mających miejsce w ich setlistach aż do dziś („No Hope in Sight” czy „Beneath Broken Earth”), to jeszcze na dobre przeprosili się z metalem. Wpłynęło to wręcz zbawiennie na piosenki. Zamiast schizofrenicznych pomysłów i braku pewności numery odznaczały się mrocznym majestatem, pogrzebową powagą oraz typową dla nich wyspiarską zadumą.
PRZEPROSINY Z METALEM NA DOBRE
Jak zostało wspomniane wcześniej, Paradise Lost zaczęli długi i mozolny proces przeprosin z metalem już na eponimicznym krążku z 2005 roku. Początkowo łatwo nie było. Brytyjczycy wydawali się zagubieni. Niby nawiązywali do znanych i kochanych tradycji „Icon” czy też „Draconian Times”, lecz nie mieli w sobie tej charyzmy. Gdy w klasycznych pozycjach rządził naładowany natchnioną ekspresją wokal Holmesa oraz siła riffu i łkających melodii Mackintosha, tak przez długi czas w XXI wieku angielskie ponuraki straciły swoje atuty. Dobre riffy zastąpiły riffy słabsze i jeszcze dziwniejsze gotycko-symfoniczne klawisze, a partie prowadzące Grega straciły swój niepodrabialny blask. Na „The Plague Within” wszystko wróciło do normy. Tam nie było już nieśmiałego referowania do młodych siebie z jednoczesnym wdzięczeniem się w kierunku fanów Nightwish, tylko samo gęste. Idealnie to odrodzenie Paradise Lost sumuje wieńczący album kolos, „Return to the Sun” przedstawiający wszystkie mocne metalowe punkty kwintetu w nowym świetle. Zaczyna się od zwiastujących koniec wszystkiego trąb, potem mamy stąpający riff, napuchnięty melancholią refren i wzorowe solo Mackintosha. Jak wracać do formy, to właśnie tak.
EKLEKTYZM GÓRĄ
„The Plague Within” jest najbardziej kolorową i zróżnicowaną płytą w historii Paradise Lost. No dobra, te kolory to może przesada, bo rozmawiamy o wybitnie ponurej kapeli, więc może wytłuszczę, że chodzi o większą niż wcześniej liczbę odcieni czerni i szarości, ale jednak. Otóż w przeszłości Nick Holmes i koledzy nagrywali przeróżne płyty w przeróżnych gatunkach, ale w ramach konkretnego materiału zawsze byli bardzo spójni i ujednoliceni – nawet jeśli dokonali stylistycznej wolty. Tutaj z kolei dostajemy znacznie szerszy przelot, w wielu przypadkach haczący o terytoria, w które Brytyjczycy nigdy przedtem nie zaglądali. W „Terminal” słyszymy wyraźne referencje do skandynawskiego melodyjnego death metalu. „Beneath Broken Earth” to z kolei najwolniejszy, najbardziej doniosły numer, jaki nagrali. „Victims of the Past” ma w sobie coś z black metalu, a „Flesh from Bone” – czyli zupełne przeciwieństwo „Beneath Broken Earth” – zasuwa w tempach, o które chyba nikt by ich nie posądzał. A jednocześnie muzycy cały czas pozostają sobą. Nie pomylicie tych piosenek z nikim innym.
GROWLING
Dziś już chyba nikt o tym nie myśli, ale powrót Holmesa do growlingu był jednym z najbardziej zajmujących tematów związanych z premierą „The Plague Within”. Frontman Paradise Lost porzucił warki i ryki po „Shades of God”, czyli tak naprawdę 23 lata przed premierą omawianego w tym tekście krążka. Nigdy do nich nie wracał, aż wydarzył się rok 2014, a po sześciu latach ciszy z nową płytą wróciła deathmetalowa supergrupa Bloodbath. Zaśpiewał, a właściwie zabulgotał na niej właśnie Nick. Jego nowe podejście do growlu wzbudzało kontrowersje i we wspomnianym Bloodbath, i w macierzystej formacji. To już nie był ryk prosto z trzewi, tylko znacznie bardziej oldschoolowy, grobowy charkot. Nie każdy docenia taki wariant wokalny, zwłaszcza w dzisiejszych czasach, gdy wokaliści prześcigają się w najbardziej groteskowych skrzekach i jak najniższych gulgotach. Mimo tego, Holmes rzężący niczym truposz dobrze wpasował się w nowonarodzone Paradise Lost. W Bloodbath zresztą również. Z czasem jego umiejętności w tym zakresie uległy tylko poprawie, co udowadnia m.in. najnowszy singiel formacji z Yorkshire.
„The Plague Within” okazało się dla Paradise Lost punktem zwrotnym na stare lata. Płyta spotkała się z przytłaczająco pozytywnym odbiorem, a razem z ochami i achami w sukurs poszły świetne wyniki sprzedażowe oraz równie satysfakcjonujące frekwencje na koncertach. Wypchane po same brzegi gdańskie B90 w październikowy wieczór roku 2015 to jeden z najlepszych przykładów na poparcie tej tezy. Obecnie Brytyjczycy wciąż lubią się z metalem. Usłyszeliśmy to na dwóch kolejnych długogrających materiałach i usłyszymy na nadchodzącym, czyli „Ascension”, które ukaże się 19 września.