„Blackwater Park”, czyli perła Opeth w koronie prog metalu

Dodano: 18.06.2025
Piąty album był dla Opeth przepustką do progmetalowej galerii sław. „Blackwater Park” dało im status, o jakim parę lat wcześniej nawet nie śnili.

Cała dyskografia Opeth od debiutanckiego „Orchid” do „Still Life” sprawia wrażenie wprawki pod „Blackwater Park”. Wydany w 2001 roku krążek Szwedów brzmiał zresztą jak ewolucja o dwa lata starszego poprzednika – świetnego, nawiasem mówiąc. Niemniej to dopiero tutaj wszystkie gwiazdy ułożyły się właściwie. Meandrowanie między (prawie) death metalem a rzewnym prog rockiem czerpiącym chociażby z lat 70. dobiło tu do perfekcji. Od tej pory nazwa Opeth jest jedną z najważniejszych w muzyce progresywnej ostatniego ćwierćwiecza. Co właściwie zagrało im tak dobrze?

MODELOWY ALBUM METALOWY PRZEŁOMU WIEKÓW

Wspomniałem, że „Blackwater Park” niewiele różni się od „Still Life”. W takim razie dlaczego druga z wymienionych płyt nie odniosła aż tak znaczącego sukcesu (przy czym sukces odniosła – żeby nie było)? Przede wszystkim: „Blackwater…” wygrywa obecnością hitów, które na stałe weszły do tego najściślejszego kanonu Opeth i… fartem. 2001 rok był idealnym czasem na premierę piątego długograja grupy Mikaela Åkerfeldta. Nie mówię o koniunkturze, bo formacja nie dokonała żadnego radykalnego zwrotu w kontrze do swojej przeszłości. Niemniej wówczas w podziemnym ciężarowym obiegu modne były m.in. bliski ekstremie, ale jednak melodyjny metal oraz prog. A tu proszę – z jednej strony Opeth czasami podchodzili bliżej do black/deathmetalowej melodyki oraz sposobu riffowania. Ponadto stawiali też na zamaszyste melodie, zupełnie jak w równie popularnym na ten czas metalu klimatycznym, i oczywiście byli progrockowi do oporu. Układankę uzupełniamy o Stevena Wilsona za heblami (oraz gościnnie na wokalu w „Bleak”), a następnie obserwujemy jak kwintet ze Sztokholmu rusza ku głównemu nurtowi.

STEVEN WILSON

Część fanów jest zakochana w Stevenie Wilsonie prawie tak samo jak w Mikaelu Åkerfeldtzie, ale są i tacy, którzy obwiniają go za postępującą zmianę stylu grupy. Lider szwedzkiego składu był zapatrzony w Porcupine Tree, czyli osiągający duże sukcesy progrockowy ansambl przewodzony przez swojego brytyjskiego kolegę. Wilson – zachwycony „Still Life” – wyprodukował „Blackwater Park” oraz dwie następne płyty Opeth. Współpraca tej dwójki długofalowo poskutkowała coraz wyraźniejszym oddalaniem się formacji od metalu. Apogeum osiągnęło to na wydanym w 2011 roku „Heritage”, gdzie nie słyszymy zagęszczonej perkusji, growli czy nawet ciężkich riffów, lecz zainspirowanego folkiem prog rocka. Ale jednak na omawianej w tym tekście pozycji owoce tej kooperacji były wyjątkowo dorodne. Opeth zostali obdarzeni ekstraklasową, masywną produkcją. Lżejsze, emocjonalnie nacechowane fragmenty wybrzmiewały subtelniej, a niemal deathmetalowe riffy emanowały większym poziomem ciężaru. No i wiemy też, że wokale Wilsona w „Bleak” to strzał w dziesiątkę. W końcu chociażby dzięki nim ten utwór jest tak udany.

NIE TYLKO WRZASK

To, że Åkerfeldt jest jednym z najwybitniejszych deathmetalowych krzykaczy w historii, wiemy chyba wszyscy. Ale ze śpiewaniem było różnie. Frontman Opeth właściwie od najwcześniejszych lat próbował sił z bliższą klasycznemu progowi ekspresją emocjonalną w wokalach, lecz wychodziło różnie, najczęściej nieźle, chociaż bez szału. Gdy weźmiemy pod lupę śpiew Mikaela na np. „My Arms, Your Hearse” czy właśnie „Still Life”, szybko uznamy, że chłop ma ładny głos, przy czym nie do końca opracowany warsztat. Brakowało w tym pewności siebie – zupełnie, jakby jeszcze szukał barwy, może nawet trochę się wstydził. Na „Blackwater Park” obeszło się bez tego problemu. W wyciszonym segmencie w środku „The Leper Affinity” muzyk wystawia serce na tacy, a jego zawodzenie w refrenie „The Drapery Falls” odwzoruje pewnie każdy fan Opeth obudzony nad ranem. Jest w tym także legendarne „Harvest”, ale ten utwór omówimy w osobnej przegródce. W każdym razie nasz ulubiony progmetalowy wąsacz na swoim piątym krążku udowodnił, że rozwinął się dosłownie na każdym polu.

„HARVEST”

– Wytwórnia powiedziała nam, że właśnie ten numer musi być singlem i wiedziałem, że jesteśmy w dupie. Przecież nikt, kurwa, nie kupuje singli – żartował po latach Åkerfeldt nt. jednego ze swoich największych hitów. Wiadomo, Opeth już w przeszłości doczekali się utworów, które ich fanbaza była w stanie wyrecytować na pamięć. Takie „Face of Melinda”, „Black Rose Immortal”, a już zwłaszcza „Demon of the Fall” to numery, które wśród wielbicieli szwedzkiej grupy mają status trwalszy niż spiżowy pomnik. Ale dopiero „Harvest” było pierwszą stuprocentową, niemal ogniskową balladą w ich repertuarze. Wiadomo, mało kto z opethowych die-hardsów wrzuca ją w poczet najlepszych momentów zespołu, ale każdy zna tekst od A do Z. Serio, jeśli wybierzecie się kiedyś na ich koncert i akurat zagrają „Harvest” – a najpewniej zagrają – cała sala będzie leciała przez piosenkę bez pomyłek. No i ciekawostka. Podczas nagrywania „Blackwater…” dzielili studio z innymi, wówczas także młodymi i zdolnymi Szwedami, czyli zespołem Soilwork, pracującym wtedy nad krążkiem „A Predator’s Portrait”. Gdy melodyjni deathmetalowcy harowali w pocie czoła, dopieszczając każdy detal, Opeth podchodzili do wszystkiego na luzie, robiąc nawet kilkugodzinne przerwy. Zabawne – zwłaszcza, jeśli rzucimy okiem na dzisiejszą perspektywę i rozkminimy, który z albumów na dobre zapisał się w historii współczesnego metalu.

„Blackwater Park” rozhulał karierę Opeth na dobre, a wydane dosłownie chwilę potem „Deliverance” oraz „Damnation” tylko przyklepało status Szwedów jako królów prog metalu. Z czasem jednak muzyka grupy się zmieniała, brnąc coraz mocniej w korzenie rocka progresywnego, ale nawet stojące za tym kontrowersje nie zepchnęły ich z Olimpu. Obecnie Åkerfeldt i spółka promują zeszłoroczny „The Last Will and Testament”, na którym przypominają o swoim metalowym wcieleniu. Jak wiemy, wyszło bardzo dobrze. Mikael po prostu od zawsze wie, co robi. Innej opcji nie ma.

Łukasz Brzozowski

Ostatnie wpisy

Kategorie

Obserwuj nas