„Będąc dzieckiem, pochłaniałem muzykę” – wywiad z The Dead Daisies

Dodano: 23.06.2025
Są jedną z bardziej lubianych załóg mieszających hard rocka z korzennym bluesem i w ogóle nie zwalniają tempa. W tym roku The Dead Daisies wydali album „Lookin’ for Trouble”, na którym składają hołd bluesowym klasykom. Za chwilę przyjadą też do Polski, więc rozmawiamy z wokalistą grupy, Johnem Corabim.

Rock’n’roll ma wiele definicji – jaka jest wasza?

Jeśli o mnie chodzi, uwielbiam muzykę, która jest eklektyczna, kreatywna, brzmi jak zrobiona w poprzek trendom i emanuje wieloma emocjami. W związku z tym moja definicja rock’n’rolla to po prostu kreatywna swoboda.

The Dead Daisies to rock’n’roll w korzennej formule. Uważasz, że w ostatnich latach powstał zespół, który nadałby temu gatunkowi inną twarz czy raczej każdy w jakiś sposób nawiązuje do gatunkowej klasyki?

Dorastałem na przełomie lat 60. i 70., czyli w czasach, gdy raczej nie postrzegało się muzyki w kontekście gatunków. Podobnie jak wszyscy ludzie słuchałem wszystkiego, co się napatoczyło – serio. W tamtych czasach pójście na koncert Black Sabbath czy Led Zeppelin, by chwilę później świetnie bawić się na Jimie Croce czy Gordonie Lightfoocie nie uchodziło za nic nadzwyczajnego. Jako dzieciak przepadałem także za Sly and the Family Stone, więc po prostu pochłaniałem muzykę. Oznacza to, że jako dorosły po prostu chcę pisać piosenki, które mi się podobają i liczę, że słuchacze też je docenią! 

Na waszej najnowszej płycie z coverami, „Lookin’ for Trouble”, słyszymy nie tylko hard rocka, ale także bluesa, soulu czy nawet gospel. W jaki sposób te nurty ukształtowały was jako artystów?

Wszystkie nurty, które tu wymieniłeś, postrzegam jako element czegoś, co nazywam „drzewem bluesa”. Dosłownie każda muzyka – prócz klasycznej – wywodzi się moim zdaniem z bluesa. W związku z tym nagrywanie „Lookin’ for Trouble” nie było dla nas niczym niespotykanym. Po prostu cofnęliśmy się do samego początku wszystkiego.

Ze wszystkich waszych interpretacji klasyków na „Lookin’ for Trouble” najbardziej spodobało mi się „Going Down” – zachowując bluesowy sznyt oryginału, ale podany z większym ciężarem. Jak tak słucham tego utworu, to zauważam, że inspiracje Freddiem Kingiem przewijają się u was chyba od zawsze. 

Tak, jak powiedziałem wcześniej, blues zainspirował wszystkie formy muzyki, które nas jarają. Nawet gdy posłuchasz kapeli rzędu AC/DC, szybko złapiesz, że to coś zupełnie bluesowego. Przechodząc do meritum: tak, oczywiście usłyszysz bluesa w całej dyskografii The Dead Daisies. Z tego się wywodzimy!

Myślicie, że The Dead Daisies zapisało się w historii hard rocka do tego stopnia, że za kiedyś to wam artyści poświęcą miejsca na swoich albumach z coverami?

Pozostaje mi mieć taką nadzieję. Wydaje mi się, że wszyscy artyści w jakimś stopniu chcą być rozpoznawalni i doceniani. Nawet teraz, jako ukształtowany twórca, pragnę takiego poziomu wpływowości i podziwu w kontekście songwriterskim jak moi idole – The Beatles, Rolling Stones, Led Zeppelin…

Podkreślacie, że wydajecie nowe albumy tak często, bo po prostu kochacie grać. Czy kiedykolwiek w The Dead Daisies pojawił się moment kryzysu?

To prawda, kochamy grać. Najzabawniejszy jest fakt, że ilekroć zabieramy się za tworzenie nowego materiału, robię się trochę zmartwiony, bo zastanawiam się, czy dam radę wpaść na kolejny świetny riff lub przekazać coś sensownego tekstowo. Niemniej uważam, że w jakiś sposób dajemy sobie radę. Dzieje się tak, ponieważ wszyscy uczestniczymy w komponowaniu piosenek. Liczę, że będziemy w stanie kontynuować robienie nowych płyt i jeżdżenie w trasy tak długo, jak się da.

W jednej z rozmów Glenn Hughes powiedział, że chcecie współpracować z ludźmi, których lubicie. Doszło kiedyś do sytuacji, gdy druga strona odmówiła?

Nie wypowiem się za Glenna, ale mnie jeszcze nikt nie odmówił. Też lubię pracować z ludźmi, w obecności których czuję się komfortowo. Z ludźmi, których szanuję i którzy darzą mnie szacunkiem. Jeśli nawiązujesz z kimś współpracę, musisz umieć tego kogoś wysłuchać, a ten ktoś musi wysłuchać ciebie. To nic trudnego. Jeśli ktoś nie widzi niczego poza własną perspektywą, chyba nie nazwiemy tego kooperacją, prawda?

Wielokrotnie zaznaczacie, że The Dead Daisies to dla was nie hobby, lecz pasja. Jak określilibyście kluczowe różnice między jednym a drugim?

W mojej ocenie hobby to coś, czego nie wykonujesz na takich obrotach, jakbyś pracował. Na przykład jestem na tyle dużym szczęściarzem, że mogę utrzymywać się z muzyki – od komponowania aż po jeżdżenie z nią przez świat pośród ludzi, którzy ją doceniają. Moim hobby jest na przykład majsterkowanie i jazda na motocyklu, próby wytresowania moich psów, whisky z lodem i majsterkowanie z moją kobietą. Może niekoniecznie w tej kolejności… (śmiech) 

Nigdy nie ukrywaliście, że blues jest dla was jednym z najistotniejszych źródeł inspiracji. Pamiętacie moment, w którym zetknęliście się z jakimś bluesowym materiałem i uznaliście, że właśnie taka muzyka jest dla was?

Niestety poznałem bluesa z opóźnieniem. Żaden z nas nie był wielkim miłośnikiem bluesa na samym początku przygody z muzyką od strony słuchacza. Jeśli się nad tym zastanowić, blues był w USA naprawdę źle postrzegany, kiedy już się pojawił. Biała Ameryka uważała go za „diabelską muzykę Afroamerykanów”. Potrzeba było brytyjskich muzyków, takich jak The Beatles, Rolling Stones, Led Zeppelin lub Cream, aby przepakować tę muzykę, którą pokochali i przyjęli z otwartymi ramionami, i wysłać ją z powrotem do Ameryki w formie brytyjskiej inwazji, abyśmy mogli ją docenić. Poznałem bluesa dzięki „Crossroads” w wykonaniu Cream i Lynyrd Skynyrd. Później słyszałem „Going Down” w wersji Jeffa Becka i uznałem, że jest genialna. Niemniej jako dziecko wierzyłem, że wszystkie te piosenki były autorskimi utworami tych artystów. Dopiero po chwili zdałem sobie sprawę, że to bluesowe covery.

Już w 2027 roku będziecie obchodzić 15-lecie powstania zespołu. Jesteście wskazać najważniejszy moment w karierze The Dead Daisies?

Cóż, w perspektywie mojej własnej kariery byłby to dzień, w którym podpisałem swój pierwszy kontrakt płytowy z The Scream. Uznaję go za swoisty „dzień zapłaty” – należyte docenienie po wszystkich lata siedzenia w pokoju za czasów nastoletnich, próbując nauczyć się grać na gitarze, wpatrując się w plakaty zespołów na ścianie i grając w tych wszystkich zadymionych klubach jako nastolatek jako członek coverbandu. Po prostu wydaje mi się, że to taka kulminacja uświadomienia sobie, że jeśli chcę być „wielką gwiazdą rocka”, taką jak Robert Plant, Steven Tyler i Paul McCartney, muszę tworzyć własną muzykę, a także przeżyć wszystkie wzloty i upadki po drodze. Podpisanie kontraktu płytowego to wszelkie przebyte kilometry, złamane serca, nadepnięte odciski i opuszczeni bliscy, którzy byli ceną za spełnienie marzenia. o którym wielu ludzi mówiło w kategoriach NIGDY bym tego nie zrobił. Jeśli chodzi o w The Dead Daisies, to wymieniłbym trzy rzeczy: nasza podróż na Kubę, występ na festiwalu Woodstock w Polsce, z sześćdziesięcioosobową orkiestrą, a do tego fakt, że „Lookin’ For Trouble” weszła na siódme miejsce listy Billboard 200 z hukiem!

Pytanie na koniec: kto jest waszym zdaniem największą młodą nadzieją rock’n’rolla?

Jest mnóstwo świetnych zespołów. Nie jestem w stanie wytypować nikogo konkretnego, bo biznes muzyczny bardzo się zmienia. Zespoły, które wiedzą, jak wykorzystywać media społecznościowe i pozostają na swojej ścieżce, a przy tym wierzą w to, co robią, będą zespołami, które odniosą sukces.

Łukasz Brzozowski

zdj. materiały zespołu

Bilety na koncert The Dead Daisies kupicie TUTAJ.

Ostatnie wpisy

Kategorie

Obserwuj nas