Nieoczywiste i niedocenione: Slayer

Dodano: 27.06.2025
W tym cyklu przyglądamy się niedocenionym i nieoczywistym utworom znanych zespołów. Po Metallice pod lupę bierzemy dyskografię Slayera.

Bardziej radykalni od Metalliki

Slayer startował z podobnego pułapu co wspomniana Metallica. „Show No Mercy” może w kategorii naiwności i szczeniackiej pasji rywalizować z „Kill’Em All”, „Hell Awaits” to jakościowy skok podobny do „Ride the Lightning”. W 1986 r. drogi obu grup wyraźnie się rozeszły: Lars Ulrich z kolegami podążyli w stronę metalu środka, Kerry King i spółka postanowili zostać najbardziej radykalni jak tylko się da. Piekielnym owocem tych starań jest „Reign in Blood”.

Do tego momentu niemal wszystko, co stworzył Slayer, było wielbione – płyty i kasety stawiane na ołtarzykach (a dokładniej: na honorowych miejscach na meblościankach), plakaty z muzykami pomagały z kolei fanom podkreślać ich nastoletnie bezguście.

Co jednak począć, gdy nagrało się album-pomnik? Są dwie drogi: naiwna – można ścigać się z samym sobą i próbować nagrać coś szybszego/brutalniejszego/z bardziej obrazoburczymi tekstami (nie musicie z tej listy skreślać niczego) albo po prostu spuścić z tonu. I w tę drugą stronę poszedł Slayer. 

No i zaczęło się! Bo w końcu takie „South of Heaven” jest i wolniejsze, i nawet melodyjne, a do tego okazało się, że Tom Araya potrafi śpiewać, a nie tylko szczekać jak drażniony wilczur. Bójcie się Boga w tym Slayerze! Tyle że wtedy zespół zaczął nagrywać utwory, które może i nie przeszły do kanonu, ale zasługują na o wiele większą uwagę.

Kill Again

Zaczniemy jednak od numeru z „Hell Awaits”, która to płyta została zresztą przykryta przez utwór tytułowy. Najlepszym tego dowodem jest to, że po „Kill Again” grupa nie sięgała i nie sięga. Fani zresztą też chyba kończą odsłuch „dwójki” Slayera na tracku numer 1.

Całej „Hell Awaits” warto dać drugą szansę. Na początek sugeruję właśnie starcie z „Kill Again”, które świetnie pokazuje, jaką ewolucję grupa przeszła od infantylnego, venomowego debiutu. Mamy tu już typowe dla Slayera riffy, Lombardo zaczyna odważniej poczynać sobie za perkusją. Nad całością unosi się duch Mercyful Fate i próba zagrania thrash w sposób bardziej połamany, techniczny i po prostu dojrzalszy.

Temptation

W przypadku „South of Heaven” i „Season in the Abyss” trudno znaleźć numery niedocenione, ponieważ całe te albumy uchodzą dziś za klasyki. Mimo malkontenctwa tych, którzy za opus magnum Slayera uznają „Reign in Blood”.

„Temptation” wyróżniam tu tylko dlatego, bo jest to jednak kompozycja mniej znana i do tego zawierają ciekawy eksperyment z nakładającymi się wokalami. Może to niewiele, ale w kolejnych latach zespół zdecydowanie mało testował możliwości Toma Aray’i. Z małym wyjątkiem, o czym za chwil parę.

Killing Field

Od razu powiem, że „Divine Intervention” to moim zdaniem jedna z najbardziej niedocenionych płyt Slayera. Przecież grupa przez lata niemal w ogóle nie sięgała po nią, gdy przygotowywała setlisty na koncerty!

Całość otwiera „Killing Field”. Już w pierwszej sekundzie ze słuchaczem wita się tu Paul Bostaph, wtedy nowy perkusista zespołu, który – jak dziś wiemy – pozostał z nią na lata i pozostaje jej członkiem nawet teraz, w okresie emerytalnym. Po chwili dołączają tu do niego gitarzyści. I w porządku, rozumiem krytykę: to nie otwarcie takie jak na „Season in the Abyss” – Slayer nie zaprasza fanów do dzikiego pogo, ale oferuje spacer w mroczne zaułki, w które samemu lepiej się nie zapuszczać. Taka zresztą jest cała „Divine…” – to już nie horror-slasher, a mroczny thriller.

213

Pozostajemy jeszcze w roku 1994. „213” to jak na standardy Slayera ballada. Tyle że śpiewa ją nie zakochany młodzian, a Jeff Dahmer. Dla niewtajemniczonych: seryjny morderca, który zapraszał swoich kochanków do mieszkania pod numerem 213, a tam – niczym ludzki odpowiednik modliszki – zabijał ich i… zjadał.

Utwór grupy jest przerażający jak sama historia Dahmera. Zaczyna się subtelnym intrem, które brzmi jak perwersyjna odpowiedź na „Nothing Else Matters”. W tle słyszymy szeleszczące talerze perkusyjne. Dopiero po 40 sekundach wchodzą ciężkie gitary. Slayer dał wam szansę ucieczki, teraz jest już za późno!

Może najbardziej przerażające jest tu jednak znowu zwolnienie i śpiew Aray’i, wcielającego się w monstrum w ludzkiej skórze, które prosi by zostać jego przyjacielem. Przyjmiecie zaproszenie do pokoju 213?

Gemini

Nigdy chyba nie pojmę, dlaczego „Gemini” pojawiło się na płytce Slayera z coverami, w gronie punkowych piosenek, które zespół przearanżował na swój styl. Przecież to sabbaathowe monstrum powinno wzbogacać „Diabolus in Musica” lub „God Hates Us All”. Nie wspominając już o tym, dlaczego muzycy tak rzadko prezentowali je publice na żywo.

To przede wszystkim muzyczna uczta dla tych, którzy lubią Zabójcę w wolniejszej, bardziej klimatycznej formie. Zresztą tutaj przyhamowanie perkusji i gitar ma dodatkowy cel: wzmacnia efekt, jaki otrzymujemy na końcu.

Bitter Peace

Tak, dochodzimy to najbardziej kontrowersyjnej płyty Slayera. I – tak, znowu – moim zdaniem mocno niedocenionej. „Diabolus in Musica” pokazało, że grupa nie musi pozostać mentalnie w latach 80. i wczesnych 90.

Ponownie wskazuje tu na otwieracz, bo przecież tego początku nie da się zapomnieć: ciężkie, piłujące powietrze gitary i akompaniujące im bębny. Słychać, że Paul Bostaph rozgościł się w zespole i urozmaica jego kompozycje o wiele odważniej niż wcześniej. Zaryzykuję, że na tym etapie udało mu się już sprawić, że fani, gdyby tylko nie byli tak romantyczni i sentymentalni, mogliby zapomnieć o Lombardo.

Po niepokojącym, wolnym początku dostajemy już Slayera na pełnych obrotach, aż dziwne, że słynny gitarzysta z „Mad Maxa” nie grał swoim wojennym kolegom podróżującym drogą gniewu właśnie tego kawałka.

Właśnie, nowoczesne brzmienie dodaje Slayerowi w tym wydaniu brutalności. Naprawdę trudno pojąć, dlaczego konserwatywni fani nie docenili tej odsłony grupy.

Desire

„Desire” to trochę nowa odsłona „213” – ponownie dostajemy niepokojące, pozornie tylko spokojniejsze intro, by, tym razem już po połowie minuty, przejść do typowych slayerowych realiów.

Warto zwrócić uwagę na charczące melorecytacje Toma Aray’i. Szkoda, że potem nie stosował już tego typu zabiegów.

War Zone

„God Hates Us All” to już zupełnie inna para glanów: album doceniony i przez konserwatywnych fanów, i tych, którzy nie obrazili się przez pewne eksperymenty na „Diabolus…”. Trzeba jednak przyznać, że muzycy niemal wymusili tę miłość – nie śmie się nazywać metalowcem ten, kto odrzuci płytę z TAKIM tytułem!

Cała „God…” jest zresztą wypełniona slayerowymi przebojami: od „Disciple”, przez „God Send Death”, najbardziej hiciarskie w dyskografii grupy „Bloodline”, po „Payback”. Po drodze mamy trochę mniej znanych numerów, z których na największe zainteresowanie zasłużył „War Zone”.

Przecież pierwsze dźwięki przywołują na myśl pędzące machiny wojenne, perkusja wybija rytm pojedynczych wystrzałów z karabinów. I jeszcze Araya, który mobilizuje rządnych krwi wojowników do nieokazywania litości. To jeden z tych momentów w całej historii zespołu, gdy ten był najszybszy i najbrutalniejszy.

Scarstruck

Tu jeszcze mało znany bonus, który pojawił się na limitowanej wersji „God…”. I ponownie: do Diabła, Kerry, dlaczego taka perełka, nie trafiła na „normalne” wydanie płyty!?

Catatonic

W pierwszej dekadzie lat dwutysięcznych Slayer rozpoczął ten etap kariery, który osobiście nie cierpię. I to bez względu, o którym zespole mówimy. Mam na myśli nagrywanie płyt na autopilocie, odrzucenie eksperymentowania i próby zabrzmienia jak na klasycznych wydawnictwach.

Owszem, na „Christ Illusion” są numery dobre czy bardzo dobre – ot, choćby singlowe „Eyes of Insane” czy „Cult”. Mimo tego całość lekko zawodzi.

I na średnim wydawnictwie można jednak znaleźć coś niedocenionego. „Catatonic” jakoś nie zyskał uznania ani fanów, ani muzyków. A to przecież zawodnik wagi ciężkiej – i to dosłownie. Oparty na ciężkim, wolno snującym się riffie z wręcz histerycznie wykrzyczanym refrenem. I ten bridge w okolicach trzeciej minuty! Smaczny kąsek dla fanów „Gemini”. Tym bardziej warty docenienia, że w kolejnych latach Slayer przestał komponować tak ekscytujące numery.

Jacek Walewski

Ostatnie wpisy

Kategorie

Obserwuj nas