Często mówi się, że black metal to coś więcej niż muzyka, że to styl życia. Czy o war metalu można powiedzieć to samo?
Hm, czemu nie?! Co prawda za jednym i drugim stoją chyba trochę inne wartości, ale widzę, dokąd zmierzasz, więc się zgadzam. Rozumiem, że w war metalu chodzi o coś więcej niż wyłącznie muzyka, której akurat słuchamy, coś w tym jest. Z drugiej strony sprawa wcale nie wygląda tak prosto i to z kilku przyczyn.
O czym mówisz?
Chociażby o tym, że termin „war metal” jest bardzo dwuznaczny i właściwie trudno go jakoś konkretnie umiejscowić. Znaczny procent kapel z tego nurtu nawet nie brzmi podobnie do siebie, nie dzielą wielu cech wspólnych, a chyba przyznasz, że pewien rodzaj wspólnej wibracji między poszczególnymi zespołami poniekąd definiuje konkretny gatunek. Jest tak z black metalem czy death metalem, z war metalem – już niekoniecznie. Tutaj chodzi chyba o konkretny mental, a dopiero potem o riffy czy piosenki, przynajmniej tak to widzę po latach obserwacji tej niszy.
W sumie tak, bo war metal to raczej totalnie chaotyczny miszmasz black, thrash i death metalu, a nie coś zupełnie odrębnego.
Dokładnie! Bardzo lubię to, że war metal brzmi zupełnie inaczej, niż wiele osób by sobie tego życzyło. Osobiście postrzegam ten nurt jako grindcore, lecz podany w dłuższej formie.

Nie bawi cię to, że najbardziej niezdefiniowanymi formami muzyki okołometalowej obok war metalu są nu metal i grunge?
Zgodzę się, ale tylko częściowo, ponieważ nu metal ma pewien charakterystyczny sznyt, dzięki któremu z kilometra rozpoznasz, że to to, a nie coś innego. W war metalu jednak tak nie jest. I nie próbuję przekazać, że gryzie mnie ta terminologia, tylko raczej zauważam, że tę łatkę przylepia się bardzo lekko i bez większego zastanowienia, co potrafi wywołać niezłe zdziwienie. Serio, gdy słucham czasami tych nowszych kapel, od razu wyłapuję, że w kwestii podejścia i samej muzyki nie mają w sobie zupełnie nic z pionierów – czyli Blasphemy, Beherit czy nawet Sarcófago i w ogóle sceny południowoamerykańskiej z dalekiej przeszłości. Ale to luz, nie mam z tym problemu. Naprawdę! (śmiech)
Zastanawia mnie ta kwestia, ponieważ w dzisiejszej metalowej kulturze war metal funkcjonuje dość często jako mem, ale z drugiej strony stoi za nim bardzo autentyczny zestaw emocji i postaw. Czy tak to wygląda w Antichrist Siege Machine?
Jasne i zupełnie się nie dziwię, bo przy takiej napince i konwencji to wszystko aż prosi się o memy. Co do drugiej części pytania – nasz mental i podejście do pewnych spraw są kluczowe w kwestii prowadzenia zespołów, absolutnie zero wątpliwości co do tego. Niektóre warmetalowe składy nawet nie przejawiają nienawiści do chrześcijaństwa czy w ogóle religii w tekstach i swoim wizerunku, a w perspektywie tego gatunku wydaje mi się to wręcz priorytetowe. Zamiast tego śpiewają – lub raczej krzyczą – o literalnych wojnach czy tam bitwach, a chyba nie do końca o to chodzi.
OK, czyli różnicie się od reszty nastawieniem.
Chyba tak. No i do tego – tutaj nie wysuwam żadnych oskarżeń – nasza muzyka wypływa z bardzo szczerego miejsca. Opieramy się przede wszystkim na totalnej agresji i jeszcze bardziej totalnym gniewie. Te elementy nas napędzają i powodują, że brzmimy, jakbyśmy szykowali się na koniec świata, który swoją drogą jest pewnie bliżej niż dalej. Właśnie o to chodzi z tym war metalem. Niektórzy używają tego terminu zupełnie losowo, do tego stopnia, że staje się memem, jak sam wspomniałeś, a inni robią swoje i stosują się do pewnych niepisanych zasad. No i jak mówiłem, nie o samą muzykę chodzi. Pomijając mental, bardzo ważna jest także identyfikacja wizualna. Gdy widzisz tych kolesi w szybkich okularach i okładki utrzymane w czerwieni i czerni – z okazjonalną domieszką bieli – masz w głowie bardzo konkretny obraz. Oczywiście totalnie to kocham, nasze koszulki wyglądają tak stereotypowo, jak się da.
Cieszę się, że przed paroma minutami wspomniałeś o scenie południowoamerykańskiej. Nie uważasz, że jej reprezentanci wpłynęli na tak wiele zespołów, ponieważ nie mieli pojęcia, co robią i nie zawracali sobie tym głowy?
Jestem wręcz o tym przekonany. Dużo o tym myślałem i uważam, że pewna losowość zamiast bardzo dokładnego skupiania się na gatunkach potrafi być zbawienna w kontekście muzyki ekstremalnej. Zresztą nie tylko ekstremalnej – muzyki w ogóle. Właściwie to ostatnio usłyszałem pewną historię z pierwszej ręki, która wiele mi naświetliła. Otóż dzięki Antichrist Siege Machine mam ten przywilej, że udało mi się nawiązać wiele wspaniałych przyjaźni. Jedną z nich jest relacja z Igorem Cavalerą. Nie tak dawno temu mieliśmy okazję się spotkać i pogadać. Obaj doszliśmy do wniosku, że właściwie najistotniejszym pierwiastkiem ekstremalnej sceny z Ameryki Południowej jest brzmienie perkusji, a konkretnie perkusiści grający ponad swoje możliwości. I nie chodzi mi o dyskredytowanie kogokolwiek, wręcz przeciwnie, bo gdy ci wówczas bardzo młodzi i naiwni muzycy wchodzili nieporadnie na najwyższe obroty, towarzyszył temu wręcz szaleńczy, maniacki klimat. Kocham to.
Tak, chodzi dokładnie o tę nieograniczoną dzicz.
Oczywiście, sam Cavalera zresztą dodał potem, że faktycznie nie mieli pojęcia, co robili. Konsumowali właściwie każdą muzykę ekstremalną, jaka wpadła im w ręce, i nie analizowali jej, tylko zajeżdżali kasety jak szaleni. Potem to emulowali i tyle, naprawdę nie stała za tym żadna filozofia. Wszystko nagrywano w absolutnie prymitywnych, wręcz rynsztokowych warunkach, a do tego nikt nie znał angielskiego. Przecież tytuły piosenek Sepultury z „Morbid Visions” czy „Bestial Devastation” to zbitki słów zasłyszane w numerach Destruction czy Celtic Frost. Dzięki temu świat poznał tak fantastyczne brzmienie, które potem w mniejszym lub większym stopniu odtwarzali bogowie war metalu, by wspomnieć chociażby o Conqueror i w ogóle postać J. Reada.
Wasza muzyka wynika z obserwacji dzisiejszego świata i jego wszelkich przywar. Czy gdyby świat nagle stał się fajny, Antichrist Siege Machine miałoby sens?
Co to znaczy fajny świat? Uważam, że pojęcie fajności jest w zupełności subiektywne, więc coś fajnego dla ciebie wcale nie musi uchodzić za coś fajnego dla kogoś innego, np. twojego sąsiada.
Dobrze wiesz, że chodzi mi o ogólną fajność – brak wojen, dyskryminacji…
Jasne. W każdym razie to, o czym mówisz, przyświecało nam raczej w najwcześniejszym stadium działalności. Nie powiedziałbym, że specjalnie się od tamtej pory zmieniłem, ale po prostu zespół biegnie nieco innym torem. Kiedy Antichrist Siege Machine startowało, miałem w sobie jeszcze więcej gniewu i jadu ukierunkowanych na Kościół katolicki, co oczywiście jest efektem ubocznym mojego wychowania w bardzo religijnym otoczeniu. Teraz jednak brzmimy po swojemu, staliśmy się poniekąd niezależni i ponadscenowi. Odpowiadając na twoje pytanie: gdyby świat stał się fajny, ta kapela wciąż miałaby sens, bez dwóch zdań. I ja, i Ryan (Zell, gitarzysta – red.) czujemy wielką pasję do tego, co robimy, więc nie działamy automatycznie, jak jakieś roboty, tylko jaramy się tym. Chcemy grać tak agresywnie, jak się da. Tyle. Obaj lubimy zasuwać – ja na bębnach, on na gitarze. Prostota jest tu kluczowym składnikiem. A jednocześnie chcemy być jeszcze bardziej agresywni i jeszcze bardziej dzicy.
Rozumiem – w takim razie, pomijając antychrześcijański przekaz, jakie są najistotniejsze elementy mentalu Antichrist Siege Machine?
Cóż, powtórzę się, jak w tym słynnym wywiadzie z Black Witchery, ale agresja i gniew są fundamentami naszej działalności. Bez nich Antichrist Siege Machine faktycznie nie miałoby racji bytu. Muzyka gra u nas najważniejszą rolę, nawet ważniejszą niż stylówka i okładki w czerni i czerwieni.
Jak sam mówisz, chcecie być agresywniejsi i dziksi z każdym wydawnictwem. Bardzo to popieram, ale nie boicie się, że kiedyś dojdziecie do ściany – chociażby w kwestii możliwości fizycznych?
Nie uważam, żebyśmy doszli do ściany.
Pytam o hipotetyczną możliwość takiego zderzenia, nie sugeruję, że już do niego doszło.
Jasne, kumam. Cóż, nie jestem jakiś zajebisty, jeśli chodzi o przewidywanie przyszłości, ale nie wydaje mi się, byśmy w najbliższym czasie dobili do sufitu. Jako perkusista wciąż się uczę i wierzę, że mam przed sobą wiele do zrobienia w kontekście rozwoju umiejętności. Z roku na rok staję się coraz szybszy, co słychać całkiem nieźle, gdy posłuchasz naszego debiutu, a później np. „Vengeance of Eternal Fire”.
Co do agresji – wasze podejście do war metalu to czysty jad, ale jednocześnie brzmicie bardzo przebojowo jak na ten gatunek. To celowe założenie?
Nie, to wyszło bardzo naturalnie. Wielka w tym zasługa Ryana, który jest zajebisty w tym, co robi. Gdyby Antichrist Siege Machine było wyłącznie moim projektem, brzmiałoby pewnie jak biały szum i coś zupełnie nieczytelnego, a Ryan wnosi do tego dużo nieoczywistych melodii, hooków oraz oczywiście świetnych riffów. Poza tym obaj słuchamy Judas Priest czy Led Zeppelin, więc nie jesteśmy jakimiś ortodoksami.
Gdybyś miał słuchać tylko jednej płyty do końca życia, byłaby to „I.N.R.I.” Sarcófago czy „Fallen Angel of Doom” Blasphemy?
Żadna z nich. Wybrałbym „War Cult Supremacy”. To dla mnie absolutnie najistotniejsza płyta warmetalowa i być może najważniejsza, jaką słyszałem w życiu. Kocham ją.
Łukasz Brzozowski
zdj. materiały zespołu