Poznajmy się: Celtic Frost

Dodano: 09.07.2025
Bez Celtic Frost metal ekstremalny nie wyglądałby tak samo. Które płyty były kluczowe dla ich ścieżki rozwoju? Poznajmy się!

Celtic Frost – podobnie jak poprzedni zespół Toma G. Warriora, Hellhammer – był efektem potrzeby wyrzygania frustracji kłębiących się w umyśle młodego człowieka. Lider formacji na co dzień doświadczał biedy, przemocy, a jego działania w Hellhammer właśnie dopiero po latach spotkały się z akceptacją i kultowym statusem. Początkowo zostały wyłącznie wyszydzone. Te sytuacje, w połączeniu z nabytym pod wcześniejszym szyldem doświadczeniem, zbudowały potęgę Celtic Frost.

NAJWAŻNIEJSZA: „To Mega Therion” (Noise Records)

Równie dobrze mógłbym w tym miejscu wstawić „Morbid Tales”, ale „To Mega Therion” ma tę przewagę, że brzmi jeszcze bardziej złowieszczo, a przy tym jest pełnoprawnym debiutem Toma G. Warriora i spółki. Złem ocieka tu wszystko od dziwaczno-przerażającego obrazu H. R. Gigera na okładce (adekwatnie zatytułowanego „Satan I”) po muzykę oczywiście. Mówi się, że kamieniami węgielnymi black metalu były materiały takie jak „Welcome to Hell” Venom, „Don’t Break the Oath” Mercyful Fate czy wreszcie pierwszy krążek Bathory. To oczywiście prawda, ale żaden z nich nie jest do tego stopnia poważny, niepokojący i apokaliptyczny jak „To Mega Therion”. Ten album nagrały chłopy z mlecznym wąsem pod nosem, którzy jeszcze do niedawna mieszkali z rodzicami, a jednocześnie zabrzmieli tak, jakby mieli rozpętać piekło na ziemi. Przedstawiony tutaj wściekły, napędzany grobowym brzmieniem gitar amalgamat doomu, thrashu czy black metalu w raczkującej formie właściwie w ogóle się nie zestarzał. I jasne, później powstawały rzeczy lepsze, gorsze, mądrzejsze, głupsze, bardziej radykalne, szokujące czy agresywne, ale równie intensywnych – już niewiele. Młodzieńcza energia połączona z chęcią podpalenia świata jest w tym przypadku nie do przecenienia, a gdy w przytłaczającym refrenie „Necromantical Screams” pojawiają się operowe zawodzenia, człowiek aż odruchowo chce się przeżegnać… 

NAJGORSZE: „Cold Lake” i „Prototype” (Noise Records i Prowling Death Records)

Jednym z najpiękniejszych aspektów krętej drogi Celtic Frost jest jej człowieczy aspekt. Zespół Warriora, zupełnie jak my wszyscy, po chwilach triumfu i wielkości potrafił w najgłupszy sposób poślizgnąć się na skórce od banana i zaryć głową w betonową posadzkę. Po przełomowych dla metalu ekstremalnego (i metalu jako takiego) „To Mega Therion” oraz skrajnie eksperymentalnym, awangardowym jak na swój czas „Into the Pandemonium” imponujący rozwój zastąpiła wpadka. „Cold Lake” to Celtic Frost udające zespół glammetalowy, co już samo w sobie w wówczas skrajnie ortodoksyjnej metalowej banieczce uchodziło za zdradę ideału. Sam Warrior po latach wstydzi się tej płyty, nazywając ją abominacją i największym gównem, jakie kiedykolwiek nagrał. Owszem, nie za dobry to materiał – kanciasty, nagrany przez kapelę absolutnie nie predestynowaną do tego, by pisać arenowe hity pod Def Leppard. Ale jednocześnie uważam, że to nie taki straszny krążek – ot, po prostu bardzo średni, z tendencjami w stronę słabego, lecz do zniesienia. „Cherry Orchards” ma przyjemny riff brzmiący jak glamowa wersja „Seek & Destroy”, a „Downtown Hanoi” odznacza się porządnym hałaśliwym solo. Za to nagrane w 2002 roku jako demo „Prototype” to już szczyt żenady. Próbuję sobie tłumaczyć, że to jakaś agresywna forma trollingu, ale metalowe białasy eksperymentujące, w najbardziej koślawy sposób, z rapem czy electro-industrialem… No nie, posłuchajcie tego sami. 

NAJLEPSZA? „Monotheist” (Century Media Records)

Ten znak zapytania nie wziął się znikąd. Wieńczące przygodę Celtic Frost „Monotheist” naprawdę może być ich najlepszym materiałem. Z całą pewnością jest najlepszym metalowym powrotem z grobu w jakiejkolwiek formie. I znów – kluczową rolę odgrywa tutaj kontekst. Szwajcarzy po latach upokorzeń, po przeciętnych lub żenujących materiałach, wrócili z pomnikiem. Z płytą, która nie tylko sumuje wszystko, co w najlepsze w Celtic Frost, ale pochłania też wszystkie formy ekstremy, które Celtic Frost zainspirowało. Jednocześnie mówimy o krążku kompletnie odmiennym od „Morbid Tales” czy „To Mega Therion”. Nie ma tu thrashowego sprintowania, nie ma zbyt wielu żwawych momentów – to w dużej mierze czarny jak smoła, przesycony pesymizmem i nadciągającym końcem doom metal. Już za taki ruch Warriorowi należą się owacje, bo zamiast próbować emulować siebie z młodości, przetłumaczył swój ówczesny gniew i załamanie na muzykę znacznie cięższą i dojrzalszą. Całe „Monotheist” brzmi jak tonięcie w czarnym morzu. Od skrajnie ofensywnego „Progeny” na wejście przez rozwijające się z wolna „A Dying God Coming into Human Flesh” czy gotycko nastrojowe „Drown in Ashes” aż po 14-minutowego kolosa „Synagoga Satanae” – tu nie ma krzty nadziei, naiwności czy tlącej się w oddali wiązki światła. Jest tylko ciemność. I właśnie w tę ciemność niedługo później zsunęło się Celtic Frost, zamykając zespół na dobre, na własnych zasadach.

Obecnie czczenie Celtic Frost czy Hellhammera wydaje się być czymś zupełnie naturalnym w metalowym podziemiu. Tom G. Warrior nie jest już – jak w dawnych czasach – dziwacznym odrzutkiem, tylko pionierem, gatunkowym nestorem i jedną z najbardziej szanowanych postaci w ekstremie. Obecnie muzyk raczej niespecjalnie spieszy się z nagrywaniem czegokolwiek. Ostatnia płyta jego aktualnego zespołu, zupełnie przyzwoitego Triptykon ukazała się przed jedenastoma laty, przy czym teraz artysta zajmuje się przede wszystkim wskrzeszaniem pamięci o Hellhammer pod szyldem Triumph of Death. Szczerze? Zupełnie akceptowalne rozwiązanie. Swoje nagrał, postawił kilka pomników – niczego nie musi nikomu udowadniać. Jest legendą, nikt mu tego nie zabierze.

Łukasz Brzozowski

zdj. materiały zespołu

Ostatnie wpisy

Kategorie

Obserwuj nas