Z pewnością macie takie ulubiony płyty, których słuchacie i zastanawiacie się: jak to możliwe, że ta muzyka nie uczyniła tych gości gigantami sceny?! Bo może i Anthrax pozostaje doceniony na thrashowej scenie, jest „tym czwartym” w Big 4, ale przecież nie został nigdy gwiazdą rocka jak Metallica. A miał ku temu przynajmniej jeden argument – „Sound of White Noise”. Myślę, że gdyby w 1. połowie XX wieku gwiazdy ułożyły się w innej pozycji, grupa Scotta Iana zagrałaby na Bemowie w 2010 r. po Slayerze i Megadeth, bezpośrednio przed Czterema Jeźdźcami.
Nowy wokalista i nowa formuła
W swojej biografii, „I’m Man”, Ian przyznał, że Anthrax chciał w pewnym momencie wymienić wokalistę, by wejść w nowy etap swojej twórczości. Po prostu głos Joey’a Belladonny przestał pasować do muzyki, którą muzycy wtedy tworzyli. Idealnym jego następcą okazał się John Bush. I pisząc o „idealnym” mam dosłownie to na myśli: nikt inny nie dałby rady zaśpiewać tych kawałków lepiej!
Zresztą Bush to taki trochę Pete Best, pierwszy perkusista The Beatles, który odszedł z grupy na krótko przed jej wydawniczym debiutem. Otrzymał bowiem dar od losu: mógł dołączyć do Metalliki i zastąpić Jamesa Hetfielda za mikrofonem! Wszystko działo się na krótko przed tym, jak Kalifornijczycy na dobre zaczęli karierę. Problem w tym, że Bush odmówił, bo wolał skoncentrować się na karierze w Armored Saint. Kiedy otrzymał propozycję od Anthrax nie mógł już powiedzieć „nie”. Tym bardziej, że wtedy to twórcy „Among the Living” byli bliscy muzycznego Olimpu. Po kolei jednak.
W odświeżonym składzie zespół nagrał „Sound of White Noise”. W studiu pracował z Dave’em Jerdenem, który miał w portfolio płyty Alice in Chains i Jane’s Addiction. Efektem była jedna z najlepiej brzmiących pozycji w dyskografii Anthrax. Czy jednak poza soundem oferowała coś ciekawego?
I tu dochodzimy do największej kontrowersji – „Sound…” to nie album thrashowy, a po prostu metalowy czy momentami rockowy, który śmiało można postawić obok “Czarnej” Metalliki czy “Countdown to Extinction” Megadeth. To przede wszystkim świetnie napisane piosenki z mocnymi gitarami i wokalami jednego z najlepszych gardłowych tamtych lat.
By pojąć to ostatnie, wystarczy posłuchać „Only” i „Room For One More” – największe hity z tego rozdziału biografii Anthrax. Oba posiadają to, co musi mieć metalowy hit – intrygujące zwrotki, zapadające w pamięć refreny i „bujające” riffy gitarowe. Zresztą ten drugi numer to niemal oczywista odpowiedź na „Enter Sandman” Metalliki – tak samo zadziorny, porywający i zdolny zatrząść stadionami!
Dalej grupa nie spuszcza z tonu. „Hy Pro Glo” to bezlitosne boksowanie oparte na rwanym, nerwowym riffie, w „Invisible” Anthrax momentami ponownie zbliża się do ówczesnego stylu Metalliki, w „1000 Points of Hates” ponownie stara się sięgnąć po listy przebojów. Zresztą w tej ostatniej kwestii strzałem w dziesiątkę powinno być „Black Lodge”, które mogłoby śmiało konkurować z grunge’owymi power balladami Alice in Chains czy Pearl Jam.
„Burst”, z w paru miejscach niemal slayerowym nacieraniem do przodu, i „This Is Not an Exit”, uzbrojone w jedne z najbardziej charakterystycznych riffów na albumie, w wyśmienity sposób kończą tę przygodę z Anthrax. Nie wymieniam wszystkich utworów, ale nie dlatego, że są słabsze. Tu naprawdę nie ma złych kompozycji!
Skoro jest tak dobrze, dlaczego jest tak źle?
Skoro więc Anthrax nagrał przepełniony przebojami krążek, dlaczego nie wywalczył nim dla siebie statusu gwiazdy? Przeanalizujmy to przez chwilę.
Po pierwsze, w powyższym opisie podejrzanie często pada słowo „Metallica”. I faktycznie, odnoszę wrażenie, że w tym czasie grupa chciała chyba jednak trochę cynicznie podejść do swojej twórczości – marzyło im się, że choć trochę skapnie im ze stołu, przy którym siedzieli ich koledzy. I, no właśnie, w tym cały problem: tylko skapnęło. I do tego naprawdę tylko trochę. Anthrax wywalczył dla siebie wysoką pozycję na liście Billboarda, zagrał udane koncerty. Tyle że jakoś nie udało się wywalczyć srebrnego diademu i zasiąść choćby nieco poniżej Metalliki.
Zespół był w tym czasie uznawany, Scott Ian wspominał w swojej biografii, że dość dobrze radził sobie finansowo, ale… zabrakło TEGO CZEGOŚ. Wielkiego przełomu i wywindowania grupy do ekstraklasy. Po kilku latach i nagraniu równie dobrych krążków, które także zasługują na wyróżnienie w tym cyklu, nową młodość Wąglikowi dał dopiero powrót do składu Belladonny. W tym czasie pogodzenie się Bruce’a Dickinsona z kolegami z Iron Maiden pokazało innym, że reuniony to całkiem niezła podstawa biznesplanu.
Wróćmy jednak do „Sound…”. Co poszło nie tak? Ian w swojej książce zrzucał winę na wytwórnię, która jego zdaniem źle zabrała się za promocję. O ile zaatakowanie świata „Only” było dobrym posunięciem, tak wybranie potem na singiel „Black…” i to w okresie wakacyjnym miało pogrążyć promocję. No tak, proponowanie słuchaczom w sierpniu ponurej power ballady nie mogło skończyć się dobrze!
Myślę jednak, że problem tkwił w czymś innym. Anthrax się spóźnił. W 1993 r. świat zachwycał się już grunge’em i zmęczył mocarnym metalem spod znaku „Mety”. Z drugiej strony, fani metalu mogli szukać już wtedy o wiele większych emocji w black metalu, a jeżeli chodzi o mainstream – na płytach Pantery. Anthrax stanął więc trochę w rozkroku – był za mocny dla wielbicieli „Nothing Else Matters”, ale zbyt lekki dla tych, których oczarowało „Vulgar Display of Power”.
Jacek Walewski
zdj. materiały zespołu