Z jednej strony – każdy wiedział, że kostucha czai się za rogiem. Że Ozzy wpakowywał w siebie nieludzkie ilości przeróżnych substancji, że przez ponad dwie dekady zmagał się z chorobą Parkinsona, że ostatnie lata były dla jego zdrowia wybitnie wycieńczające… No, ale właśnie – niby każdy wiedział, a wszystkich po równo zabolała informacja sprzed dwóch dni o odejściu artysty. Ozzy miał być jak zmarły przed dziesięcioma laty Lemmy, miał przeżyć nas wszystkich. W końcu Książe Ciemności nie odchodzi sobie ot tak. Niestety, okazało się, że najwybitniejszy z metalowych wokalistów okazał się po prostu człowiekiem i po długiej walce opuścił ten świat – szczęśliwie na własnych zasadach, w triumfie i chwale. Z tej okazji w redakcyjnym gronie wybieramy po jednym ulubionym numerze Black Sabbath i Ozzy’ego solo oczywiście, aby chociaż w minimalnym stopniu złożyć hołd temu szaleńcowi. Oz – mamy nadzieję, że tam po drugiej stronie nie wkurza cię żaden czworonóg!
PAWEŁ DRABAREK:
„Hand Of Doom” („Paranoid”)
Kiedy po raz pierwszy, jako dziecko, usłyszałem numer „Black Sabbath”, byłem autentycznie przerażony. Z perspektywy czasu wydaje mi się, że nawet bardziej, niż po seansie do dziś wywołujących u mnie gęsią skórkę filmów, takich jak „Egzorcysta”, „Dziecko Rosemary” czy „Omen”. Z biegiem lat odkryłem jednak, że prawdziwy horror niewiele ma wspólnego z nadprzyrodzonymi siłami i mniej więcej w tym momencie „Hand Of Doom” stał się utworem Black Sabbath wywołującym we mnie największe emocje. To opowieść o weteranie wojny w Wietnamie, który wraca do domu straumatyzowany i, aby ukoić ból, sięga po heroinę. „War Pigs” jest postrzegana jako ta najbardziej antywojenna piosenka Black Sabbath, ale moim zdaniem “Hand Of Doom” ten tytuł należy się bardziej. Tutaj wojna pojawia się w tle, na pierwszy rzut oka to bardziej numer o postępującym uzależnieniu, lecz doskonale pokazuje też to, że uzależnienie nie bierze się znikąd. To symbol tego, jak wiele negatywnych konsekwencji ma wojna, często takich, o których na co dzień nie myślimy. Kocham ten kawałek. Uwielbiam linię basu, ale jeszcze bardziej podoba mi się jak głośno, jak potężnie na jej tle brzmi gitara Iommiego. To, co wyprawia tu Bill Ward na perkusji, to mistrzostwo świata. Ale najbardziej kocham kanciasty riff pojawiający się w ostatnim mostku, wtedy, kiedy Ozzy śpiewa: You’re having a good time, baby / But that won’t last / Your mind’s all full of things / You’re living too fast / Go out, enjoy yourself / Don’t bottle it in / You need someone to help you / Stick the needle in, yeah. I zawsze, kiedy tego fragmentu słucham, to myślę sobie, że Ozzy tu śpiewa o sobie.
„Patient Number 9” („Patient Number 9”)
Wybór nieoczywisty, ale to właśnie ostatnia, pożegnalna płyta Ozzy’ego, była pierwszą, o której pomyślałem po jego śmierci. Pamiętam, że przed jej wydaniem nie miałem dużych oczekiwań. Poprzednie krążki Księcia Ciemności były nieszczególnie udane – w zasadzie miałem po prostu nadzieję, że jego pożegnanie będzie godne. „Patient Number 9” jest jednak pożegnaniem nie tylko godnym, ale i pięknym. Jasne, ta płyta ma swoje mankamenty i nie jest najlepszą w jego dyskografii, lecz oddaje moment, w którym znalazł się Ozzy. Osbourne siada tutaj w drewnianym fotelu i wspomina swoje pokręcone życie, jednak czyni to w znacznie ciekawszy sposób niż na wydanej dwa lata wcześniej „Ordinary Man”. Na potrzeby tekstu wybrałem numer tytułowy, który w zasadzie opisuje ostatnie lata Ozzy’ego, ciężko chorego, spędzającego większość czasu w szpitalach. Tekst jest smutny, choć warstwa instrumentalna brzmi optymistycznie, szczególnie szybko wpadający w ucho refren. Cóż, Ozzy był człowiekiem pełnym sprzeczności.
ADAM LONKWIC:
„Solitude” („Master of Reality”)
Black Sabbath było jednym z pierwszych zespołów rockowych, których twórczość naprawdę pokochałem. Zmierzenie się z ich legendą postanowiłem rozpocząć od debiutanckiej płyty, która nie tylko mnie zachwyciła, ale otworzyła również oczy na ten fenomen. Bo na fenomen Black Sabbath nie składa się tylko to powtarzane najczęściej (niezmiennie prawdziwe) zdanie o rozpoczęciu przez nich heavy metalu.
Długo przed rozpoczęciem mody na czarne ciuchy to były przede wszystkim chłopaki zasłuchane w blues rocku, jazzie i Beatlesach. Tak jak ich idole stworzyli muzykę nie tylko „własną”, mającą ten charakterystyczny i niepowtarzalny sznyt, ale i zróżnicowaną, ulepioną z masy źródeł. Moim ulubionym utworem Black Sabbath pozostaje właśnie nietypowy, delikatny „Solitude”. Iommi wielokrotnie powtarzał, że Ozzy miał przepiękny głos do ballad. Ciężko o lepsze potwierdzenie. Osbourne wyśpiewuje słowa Butlera o załamaniu po rozstaniu na tle partii fletu, co nadaje całości psychodeliczny i folkowy feeling. Utwór był na tyle nietypowy dla dyskografii Sabbathów, że od swojej premiery do teraz czasem krążą w społeczności absurdalne teorie spiskowe o tym, że utwór śpiewa Bill Ward.
„Bark at the Moon” („Bark at the Moon”)
Solowa twórczość Ozzy’ego była utrzymana w zupełnie innym duchu estetycznym niż jego rodzimy zespół. Z pomocą Sharon Ozzy wykopał się z narkotykowego dołka i odrodził się jako olśniewająca blichtrem i kontrowersją gwiazda rocka. Bluesowe wpływy i nisko nastrojone gitary zastąpione zostały hard rockowym, proto-glam metalowym przepychem. I nic lepiej nie oddaje tego początkowego etapu niż hicior „Bark at the Moon”.
Nagrany w trudnym momencie po śmierci Randy’ego Rhoadsa, album o tej samej nazwie był jedną z dwóch płyt nagraną z gitarzystą Jake’iem E. Lee. Jego gra, bombastyczna i szaleńczo szybka, stanowi idealne uzupełnienie do Ozzy’ego wyśpiewującego w tytułowym singlu (pozytywnie) kiczowaty tekst o zamianie w wilkołaka i wyciu do księżyca. To po prostu świetny utwór, oddający zarówno klimat lat 80., jak i legendę Ozziego w jednym z najlepszych momentów jego kariery. Całość opatrzona jest przecudownie ejtisowym teledyskiem, w którym za efekty specjalne odpowiada Greg Cannom, znany ze swojej pracy przy „Draculi” z 1992 roku.
JACEK WALEWSKI:
Electric Funeral („Paranoid”)
Kolejny riff, który pokazuje, że Tony Iommi jest jednym z najlepszych kompozytorów w historii metalu. Synergia jego i Ozzy’ego doprowadziła do powstania wiekopomnych dzieł gatunku. Wiem, że ten argument już padł, ale to charakterystyczny wokal Osborne’a sprawiał, że utwory Black Sabbath były w tym czasie tak wyjątkowe.
Killer of Giants („The Ultimate Sin”)
To już solowy Ozzy i to z jednej ze słabszych swoich płyt (i najkoszmarniejszą okładką ever!), ale za to z najpiękniejszą balladą w swojej dyskografii. Spróbujcie ją przesłuchać bez gęsiej skórki!
Zresztą coś mi mówi, że „Killer…” śniło się po nocach panom z Metalliki, gdy komponowali swój pierwszy pełnoprawny przebój – „One”.
ŁUKASZ BRZOZOWSKI:
„Changes” („Vol. 4”)
Podobnie jak kolega Adam Lonkwic mam coś takiego, że najbardziej w Black Sabbath cenię elementy odstające od schematu. Gdy jako małoletni, ale już przebodźcowany różnymi formami ciężarów, metalowiec próbowałem wejść w Sabbsów, kilkukrotnie się od nich odbijałem. Dopiero te płyty, na których ojcowie chrzestni metalu przedefiniowali swoją formułę, czyli „Vol. 4” i „Sabbath Bloody Sabbath”, wciągnęły mnie do ich świata na dobre. Zwłaszcza ta pierwsza. Właśnie na niej skład z Birmingham wciąż oferował riffy gotowe zburzyć każdy mur (przecież „Cornucopia” to prawie sludge!), stając się przy tym zespołem progresywnym, mieszającym znacznie więcej barw niż tysiąc odcieni czerni. Czwarty krążek Black Sabbath składa się z samych niezawodnych evergreenów, lecz „Changes” to taka chwila, gdy łzy podpływają mi do oczu. Ta przepiękna i rozdzierająca serce ballada rozpisana na subtelne partie basu, fortepianu, melotronu oraz oczywiście nieskrępowane wokale Oza, nigdy nie przestaje wzruszać. To takie The Beatles, ale podane mroczniej, z jeszcze większą głębią – sto procent smutku.
„Mr. Tinkertrain” („No More Tears”)
Zanim na dobre pokochałem Black Sabbath, uwielbiałem Ozzy’ego solo. I tu zaznaczę – pierwsze płyty Księcia Ciemności są wyśmienite, ale serce bije mi najszybciej na myśl o erze z Zakkiem Wylde. Mam wrażenie, że zwłaszcza na „No More Tears” czy „Ozzmosis” heavymetalowy hard rock (albo hardrockowy heavy metal) tego szaleńca przybrał najbardziej okazałe kształty. No i proszę – w przypadku krążka z 1991 roku dowód mamy rzucony już na otwarcie. „Mr. Tinkertrain” to po prostu wspaniały początek wspaniałego materiału. Zaczyna się niepokojącą, quasi-horrorową partią klawiszową na wejście, a potem następuje eksplozja. Zakk Wylde z absolutnym luzem wycina prawdopodobnie najlepsze riffy, jakie kiedykolwiek napisał, pulsujący bas Mike’a Ineza prowadzi zwrotkę, Ozzy jak zawsze ma w rękawie najlepsze melodyjne hooki w refrenie… Tu nie ma ani jednego słabego punktu.
Jak to powiedział Tobias Forge z Ghost przed paroma dniami: jak na Księcia Ciemności dałeś nam bardzo wiele światła. I faktycznie, jakkolwiek mrocznej muzyki nie pisałby lub nie wyśpiewywałby Ozzy Osbourne, jego postać zawsze będzie kojarzyć nam się z radością. Po prostu go obserwujecie i od razu się uśmiechacie, bo tak zaraźliwej energii i charyzmy najzwyczajniej nie da się podrobić. Do zobaczenia po drugiej stronie, Oz!
zdj. materiały Black Sabbath