Paradise Lost – „Ascension”: Serenada tyranów

Dodano: 22.09.2025
Jeśli lubicie trzy ostatnie płyty Paradise Lost, to szybko wsiąknięcie w „Ascension”. Anglicy kontynuują kierunek, wyznaczony dziesięć lat temu. Już nie zaskakują, ale wciąż potrafią pisać niezłe piosenki; szczególnie, gdy Nick odstawia growling.

I od growlingu zacznę. Przyznam, że męczy mnie dziś w muzyce Paradise Lost. Oczywiście, nie mówimy tu o czasach pierwotnych, za punkt wyjścia przyjmuję „The Plage Within”, na który Holmes przeniósł umiejętności z Bloodbath. I owszem, po latach growlowej absencji udowodnił, że wciąż potrafi ryczeć. Początkowo taka ekspresja miała swój urok, pasowała też do dusznej „Medusy”. To jednak czyste i „hetfieldujące” partie stały się znakiem rozpoznawczym zespołu, właśnie na ich bazie kapela stworzyła najlepsze hity w swojej karierze. „Ascension” potwierdza tę regułę, mamy tu bowiem sporo charakterystycznego śpiewu Nicka; więcej niż zapowiadały dwa pierwsze single. Trzeba przyznać, że wokalista Paradise Lost jest w dobrej formie (przynajmniej w studiu), to jego linie melodyczne niosą tę płytę – czy to w przebojowych „Tyrants of Serenade” i „A Life Unknown”, melancholijnym „Savage Days” lub metallikowym „Sirens”. W tym ostatnim aż prosi się o dośpiewanie „We’re scanning the scene in the city tonight”.

Czas rewolty Anglicy mają już dawno za sobą. Zresztą, Nick i Greg stworzyli projekt Host, by pod jego szyldem nagrywać utwory naznaczone elektroniką. Sami twierdzą, że na takie eksperymenty nie będzie już miejsca w ich głównym zespole. Panowie uwili sobie bezpieczne gniazdko i powtarzają znane od „The Plague Within” schematy: doomowy ciężar („Salvation”) przecina gotycka przebojowość („Tyrants of Serenade” i uwięziony w nim duch Type O Negative), a growling płynnie przechodzi w emocjonalny lub zachrypnięty śpiew. Nastrój też zmienia się jak w kalejdoskopie – po wspartej akustykami balladzie „Lay A Wreath Upon the World” (ten przester w refrenie!) Anglicy wyznają miłość Celtic Frost. I to dosłownie, bo na początku „Dilivium” pobrzmiewają echa „Dawn of Meggido”. Nawet Nick stylizuje głos na Toma Gabriela Fischera. Jednocześnie zwrotkę napędza „płacząca” gitara Grega – żebyśmy nie zapomnieli, kogo naprawdę słyszymy. Zdecydowanie jeden z najlepszych momentów albumu.

Uknułam teorię, że „Ascension” to odwrócona „Medusa”. Obie płyty łączy duszny klimat, dzieli natomiast forma, w jakiej go ujęto – głównie za sprawą wokalu. O ile osiem lat temu Anglicy postawili na growling, o tle teraz growl jest w odwrocie. Owszem, pojawia się na płycie, ale w znacznie mniejszych dawkach. Najlepsze numery powstały bez niego lub z jego minimalnym udziałem. Właśnie w takich momentach Paradise Lost staje się esencjonalny i oferuje najlepsze melodie. A przecież wiemy, że zawsze mieli do nich talent.

Małgorzata Gołębiewska

(Nuclear Blast, 2025)

zdj. Ville Juurikkala

Nowy album Paradise Lost kupicie TUTAJ.

Ostatnie wpisy

Kategorie

Obserwuj nas