Czy „October Rust” to najlepsza płyta Type O Negative?

Dodano: 30.09.2025
Październik i jesienna chlapa już za rogiem – to idealna pora by odświeżyć jedno z wybitniejszych osiągnięć Type O Negative.

„October Rust” to pierwsza płyta, na której Type O Negative – a dokładniej: Peter Steele – odsłonili swoją romantyczną duszę na 100%. Nie było tam nadmiernego chowania się za żartami, nie było ciągłego puszczania oka do słuchacza. Humor, owszem, pozostał, bo bez niego ten zespół nie miałby racji bytu, ale miłosne uniesienia i fantazje są tu znacznie istotniejsze, niż na którymkolwiek z pozostałych materiałów nowojorskiego składu. Poniżej próbuję ustalić, jakie rzeczy związane z tym krążkiem są najciekawsze, a trochę ich jest. 

SŁODYCZ DO OPORU

Już nawet na debiutanckim „Slow, Deep and Hard” (na którym w dużej mierze podejmowano wątki crossover thrashowego Carnivore, poprzedniego zespołu Steele’a) Type O Negative lubili posłodzić. Co prawda w niespecjalnie dużych dawkach, raczej w ramach dodatku niż esencji, ale jednak. Sytuacja zmieniła się przy „Bloody Kisses”, gdzie dostaliśmy już wzniosłe, a przy tym otoczone erotyczno-mroczną energią „Christian Woman” czy utwór tytułowy, lecz mimo wszystko kryło się tam sporo śmieszkowania i dystansu do własnej pozy. Na „October Rust” dystansu nie ma – jest maksimum ekshibicjonizmu emocjonalnego i to nawet mimo wzmianek o mięsnym trójkącie w najbardziej tanecznym i wyluzowanym w zestawie „My Girlfriend’s Girlfriend”. Gitarzysta zespołu, Kenny Hickey, lubił podkreślić, że 29-letni w tym roku album powstał głównie po to, aby Steele mógł zgarnąć jak najwięcej dziewczyn, bo czuł się samotny i wierzę w tę wersję. Przy tak intymnych i napędzanych seksem strzałach jak „Love You to Death” czy „Be My Druidess” sam bym mu się oddał bez zadawania zbędnych pytań.

EKLEKTYZM, ALE JAKBY INACZEJ

Jedną z największych zalet Type O Negative, o której ludzie zdają się zapominać, jest zróżnicowany materiał. W odróżnieniu od tony gothmetalowych składów – w niemałym procencie mniej lub bardziej emulujących Type O – nigdy nie posługiwali się jednym trikiem, bo mieli ich w rękawie mnóstwo. Wcześniej wspomniałem o przełomowym „Bloody Kisses”; posłuchajcie tylko, co tam mamy. Trochę hardcore punka, dużo The Beatles, doom, industrial, gotyk… Kontrast na kontraście. W przypadku „October Rust” też dostajemy wiele różnych elementów, lecz podanych inaczej. Płyta ma bardziej liniowy charakter i zbalansowany nastrój, lecz estetycznie wciąż dostajemy tu grubą przekrojówkę. Przykłady? Najbardziej wyrazistym jest postawienie obok siebie „Red Water (Christmas Mourning)” i „My Girlfriend’s Girlfriend”. Z jednej strony otrzymujemy być może najbardziej wzruszający, depresyjny utwór zespołu, opowiadający o śmierci członków rodziny Petera, a z drugiej jajcarskie opowiastki tego samego wielkoluda o łóżkowych perypetiach, które przechodził z koleżankami. Dysonans? A skąd, ten zespół jest jak my wszyscy – pełen warstw.

SHOEGAZE I METAL – PIONIERZY?

W obecnych czasach, gdy metal z przedrostkiem „post-” jest czymś zupełnie normalnym, a wręcz nieco przestarzałym, łączenie gitarowych ciężarów z eterycznym brzmieniem shoegaze’u czy dream popu nie robi na nikim wrażenia. Stało się to naturalną i oczywistą częścią muzycznego krajobrazu. Ale w połowie lat 90. taka mikstura była bardzo odważna, niestandardowa. Type O Negative – do spóły z Katatonią na „Brave Murder Day” – właściwie złożyli podwaliny pod takie myślenie o metalu i cudownie im to wyszło. W wywiadach udzielanych na rzecz promocji „October Rust” Steele chętnie powtarzał, że zasłuchuje się w Cocteau Twins czy My Bloody Valentine i faktycznie znalazło to swoje odzwierciedlenie na krążku z 1996 roku. Przede wszystkim: grupa z radością budowała tu liczne dźwiękowe ściany o słodkim posmaku. Klawisze i gitary zlewają się tu w lukrową magmę właściwie w każdym utworze, by wspomnieć np. „In Praise of Bacchus” czy prowadzone senną melodią „Burnt Flowers Fallen”. Oczywiście dzięki temu piosenki brzmią jeszcze bardziej romantycznie i zmysłowo, więc przeszczep przyjął się bez zarzutu.

KOMERCYJNA KLAPA

„Bloody Kisses” pokryło się platyną, a wytwórnia miała wiele planów co do „October Rust”. Uznali, że płyta musi sprzedać się w siedmiu milionach egzemplarzy. Przecierałem oczy ze zdumienia – tak oczekiwania związane z premierą omawianego tutaj albumu wspomina perkusista, Johnny Kelly. I fakt, były to bardzo płonne nadzieje, ale… rozumiem je. Przy poprzedniku Type O Negative zbudowali złotego cielca, więc bardziej przebojowy, uroczy i komercyjny charakter kolejnego materiału z miejsca sugerował duży sukces. Jak się skończyło? Nie tak różowo. Co prawda „October Rust” wspięło się na wysoką, 42. lokatę listy Billboard 200 od razu po premierze (dla porównania – „Bloody Kisses” zajęło 166. miejsce), lecz wyniki sprzedażowe nie zbiegły się z ambitnymi planami wytwórni. Album ostatecznie pokrył się złotem, więc mówimy o ledwie połowie tego, co osiągnęły krwawe pocałunki. Jest to jednocześnie ostatni materiał Amerykanów, który poradził sobie tak przyzwoicie w kontekście popularnościowym. Z każdym kolejnym Type O Negative stawali się coraz bardziej niszowi.

Podsumowując: „October Rust” nie zaistniało wybitnie mocno w globalnym kontekście, ale prawie wszyscy fani klimaciarskiego metalu i Type O Negative oczywiście podchodzą do tego krążka z nabożną czcią. Sam do nich należę. Nigdy wcześniej ani później nie byli tak do bólu romantyczni bez jednoczesnego wpadania w ocean ejakulatu. Wielka rzecz. Myślę, że umili nam wiele jesiennych wieczorów, innej opcji nie ma.

Łukasz Brzozowski

Ostatnie wpisy

Kategorie

Obserwuj nas