„The Great Cold Distance” – upragniony Święty Graal Katatonii

Dodano: 14.10.2025
Czasami na sukces i szerokie uznanie trzeba czekać latami. Katatonia potrzebowała do tego aż siedmiu płyt. Na tej siódmej wszystkie klocki wpadły we właściwe miejsce.

W kategoriach tzw. „metalu klimatycznego” Katatonia uchodzi dziś za jeden z bardziej utytułowanych i cenionych zespołów. Mają stałą bazę fanów, dobre frekwencje na koncertach, a gdy już dostali się do ligi dużych klubów, nigdy z niej nie wypadli. Ale nie zawsze było tak różowo. Cały okres od debiutanckiego „Dance of December Souls” aż po „Viva Emptiness” był dla Szwedów wielkim znojem, w ramach którego nierzadko brodzili w beznadziei. Sukces „The Great Cold Distance” był wyczekiwaną nagrodą za lata cierpliwości i uporu.

PRACA U PODSTAW

W tamtym czasie zajmowałem się zespołem na każdym froncie. Bookowałem trasy, udzielałem wywiadów, pisałem muzykę, zajmowałem się naszą stroną internetową, ogarniałem wszelkie kwestie organizacyjne. Katatonia pochłaniała moje życie – wspomina początki XXI wieku były członek grupy, niegdyś jej motor napędowy, Anders Nyström. Łatwo chłop nie miał. Teoretycznie okres zapoczątkowany w okolicach „Tonight’s Decision” był dla szwedzkiej formacji sporym skokiem naprzód. O ile w ramach trzech pierwszych płyt Katatonia zmagała się z niestabilnym składem, brakiem koncertów i średnio owocną współpracą wydawniczą z No Fashion czy Avantgarde, podpisane w 1999 roku papiery z Peaceville sprawiały wrażenie gwiazdki z nieba. I owszem, koncertów było więcej, przy premierze „Last Fair Deal Gone Down” album promowano notką głoszącą, że jeszcze nigdy ta wytwórnia nie wydała czegoś równie dobrego, a jednak… coś za coś. – Nie mieliśmy wtedy sensownego menedżera, więc musiałem błagać wydawcę o klepanie nam większej liczby koncertów, większej promocji i budżetu na przynajmniej jeden klip. Wszystko trafiało w próżnię. W przypływie emocji poprosiłem nawet o możliwość zerwania naszego kontraktu  – tłumaczy Nyström. Słowem: mimo pozornych plusów smutni metalowcy ze Sztokholmu działali na pełnym DIY i nie wyrabiali. Obowiązki piętrzyły się z każdym miesiącem, a popularność, owszem, rosła, lecz w niezbyt oszałamiającym tempie. – W pewnym momencie chciałem dać sobie z tym wszystkim spokój, ale Jonas (Renkse, wokalista – red.) namówił mnie, bym nie rezygnował – opowiada muzyk. Słowem: jeśli Katatonia chciała wydostać się z marazmu, potrzebowała wstrząsu. 

ZAWSZE PRAWIE DOBRZE

Słowem wyjaśnienia: uwielbiam, szczerze kocham wszystkie płyty Katatonii wydane przed „The Great Cold Distance”. Uważam, że (wliczając w to oczywiście wspomniany krążek) stanowią najlepszy okres w historii zespołu, na którym znaleźli idealną przestrzeń między metalem, gotykiem i rockiem alternatywnym. Ale ja to ja. Nie chowając się za gardą własnych sympatii, muszę przyznać, że pierwszym materiałom z tej ery zapoczątkowanej na wysokości „Discouraged Ones” czegoś brakuje. Czego? Przytoczone „Discouraged Ones” czy „Tonight’s Decision” są monotonne, niespecjalnie spektakularne produkcyjnie i muliste. „Last Fair Deal Gone Down” ma parę słabszych numerów plus nieco pokraczny angst typowy dla rocka lat zerowych, a „Viva Emptiness” była brzmieniową katastrofą. Anders i Jonas chcieli zająć się produkcją sami, ale wyszło im tak, że w ostatniej chwili projekt ratowali Jens Bogren i wieloletni przyjaciel zespołu, Dan Swanö. Przy nagrywaniu „The Great Cold Distance” Szwedzi wiedzieli, że nie mogą pozwolić sobie na głupie wpadki i grzech niedopracowania. Musieli wejść na wyższy poziom – i weszli. 

STO PROCENT PRECYZJI

Gdy zaczęliśmy pisać materiał na „The Great Cold Distance”, byliśmy zdeterminowani, by nagrać album życia – twierdzi Renkse i ewidentnie coś było na rzeczy. – Wyłożyliśmy na stół wszystkie pomysły i spędziliśmy mnóstwo czasu na ich dopieszczaniu. Aranżowaliśmy piosenki, potem rozkładaliśmy je na czynniki pierwsze, aranżowaliśmy na nowo, dodawaliśmy różne detale – wymienia muzyk. Pracę w studiu cechowało większe niż kiedykolwiek wcześniej skupienie. Zespół stawał na głowie, by całość brzmiała jak najbardziej profesjonalnie i klinicznie czysto. – Pamiętam, że gdy Anders nagrywał swoje partie w przeszłości, czasami zdarzało mu się coś spieprzyć, ale grał dalej, bo nikt nic nie mówił. Tutaj nie było opcji na coś takiego. Harówka przyniosła odpowiednie rezultaty. „The Great Cold Distance” to najlepiej brzmiąca płyta zespołu: sterylna, chłodna, zaawansowana technicznie i pozbawiona słabych punktów. Dotyczy to także samych kompozycji. Słuchając hitów rzędu „Deliberation” lub mniej oczywistych kawałków, jak „Follower”, ma się wrażenie, że Szwedzi przez całą karierę próbowali stworzyć właśnie taką muzykę, lecz zawsze znalazło się coś, co stawało na przeszkodzie. W tym przypadku kłód rzuconych pod nogi przez los lub samych siebie już nie było. Peaceville również czuło, że Katatonia przeskoczyła kilka poprzeczek jednocześnie, więc zainwestowali w zespół sporo pieniądza. Wcześniej nie było klipów? Spoko – tym razem pojawiły się aż trzy. Promocja leżała? Jasne, więc w ramach wynagrodzenia brytyjska wytwórnia uczyniła kwintet ze Sztokholmu swoim priorytetem. Wszystko rozgrywało się zgodnie z planami.

W KOŃCU – SUKCES OSIĄGNIĘTY

Gdy tylko „The Great Cold Distance” ujrzało światło dzienne, machina Katatonii ruszyła jak szalona. Dla porównania: w ramach promocji „Viva Emptiness” Szwedzi zagrali 76 koncertów. Nie najgorsza liczba, lecz za jego następcą stały aż 103 występy. Naturalnym jest, że popularność grupy również podskoczyła. – Płyta była jedną z dziesięciu najlepiej sprzedających się w Finlandii w tygodniu premiery. Poza tym kupiło ją ponad dwukrotnie więcej osób niż wszystkie nasze poprzednie materiały razem wzięte! – chwali się Nyström. Do tego dorzucamy pierwszą pełnoprawną trasę składu po Stanach Zjednoczonych, liczne słowa uznania ze strony dziennikarzy i fanów, przeskoczenie z małych do dużych klubów, a nawet koncert u boku będącego w szczytowym momencie sławy HIM. Katatonia w końcu dotarła tam, gdzie zaplanowała. A gdy już osiągnęła swój złoty moment, nie wypuściła go z rąk. I tak aż do dzisiaj.

HIT PROCENTUJĄCY NA LATA

Już nigdy później Katatonia nie zaliczyła tak wielkiego skoku jak przy „The Great Cold Distance”, ale nie oznacza to, że stanęła w miejscu. W Europie dobili już do sufitu, więc przyszedł czas na Stany Zjednoczone. Bardziej progresywny charakter wszystkich płyt od „Night Is the New Day” zdecydowanie im w tym pomógł, a za sprawą „Dead End Kings” oraz „The Fall of Hearts” zespół wylądował nawet na amerykańskiej liście Billboard 200. Całkiem fajnie, zwłaszcza jeśli mamy w pamięci ich nieporadne początki. Ciężka praca najwidoczniej popłaca.

Chyba wszyscy wiecie, że Katatonia jest bardzo lubianym w Polsce składem, dlatego często do nas wracają. Na żywo są dokładnie tacy jak na płytach – Jonas Renkse schowany za kruczoczarnymi włosami wyśpiewuje najsmutniejsze teksty na świecie, a reszta zespołu łapie balans między metalowym ciężarem, progresywną sprawnością techniczną i gotycką posępnością. Słowem: trudno o coś lepszego dla wszystkich smutasów tego świata. Pamiętajcie o tym i nie przegapcie koncertu formacji razem z Evergrey i Klogr w warszawskiej Progresji. Polecam wziąć ze sobą chusteczki, bo na pewno się wzruszycie.

Łukasz Brzozowski

Bilety na warszawski koncert Katatonii kupicie TUTAJ.

Ostatnie wpisy

Kategorie

Obserwuj nas