Poznajmy się: Decapitated

Dodano: 04.11.2025
Przed dwoma dniami minęło 18 lat od śmierci Witolda Kiełtyki – współzałożyciela Decapitated i jednego z najbardziej utalentowanych polskich perkusistów. Muzyk opuścił nas zdecydowanie zbyt wcześnie, więc w ramach podtrzymania pamięci o nim, najnowszy odcinek „Poznajmy się” poświęcamy płytom zespołu, na których grał.

Decapitated nie mieli łatwo. Od razu zostali okrzyknięci wonderkidami polskiego metalu, a młody wiek w połączeniu z imponującymi zdolnościami zdecydowanie im pomagały, ale oprócz tego generowały falę uszczypliwości, oczywiście w Polsce. Mimo tego zespół mknął ku gwiazdom, osiągał sukcesy i nigdy nie nagrał dwóch takich samych płyt. Bracia Kiełtyka byli tu kluczowi. Vogg, gitarzysta, pisał palcołomne, a przy tym stworzone do headbangingu riffy, a siedzący za perkusją Vitek oferował wszystko od klinicznie precyzyjnych partii podwójnej stopy, blastów i wysmakowanych przejść. Jest w czym przebierać, więc zanurkujmy w tę wczesną erę grupy.

TA PIERWSZA: „Winds of Creation” (Wicked World Records)

Wystartowanie kariery z takim materiałem jest dużą sztuką. Wybór naprawdę dobrych, a jednocześnie charakterystycznych, mających miejsce na kartach historii polskich płyt metalowych nagranych przez dzieciaki nie jest zbyt szeroki. Pierwsze, co przychodzi do głowy, to naturalnie Decapitated. „Winds of Creation” wciąż jest sporą rzeczą – podobnie jak demówki grupy, wciąż silnie inspirowana Vaderem, ale technicznie sięgająca znacznie wyżej, mająca znamiona czegoś dużo bardziej własnego. Szesnastoletni (!) Witold Kiełtyka wylewa tu siódme poty, nieustannie tłukąc blasty, rytmiczne zagrywki na podwójnej centrali i dzikie przejścia, a reszta zespołu (czyli 19-latkowie – Vogg oraz Sauron i 17-latek – Martin) w niczym mu nie ustępuje. To death metal brutalny i wściekły, a do tego zagrany technicznie na najwyższym poziomie – równy, szybki, zawiły rytmicznie, wiecznie rozedrgany. Niedługo po premierze tego krążka Decapitated zaczęli podbój świata, bardzo udany zresztą. W końcu to jedna z największych metalowych marek, jakie dała światu Polska.

TA NIEDOCENIANA: „The Negation” (Earache Records)

Od razu małe sprostowanie: raczej nikt nie mówi, że „The Negation” to zła płyta. Odnoszę jednak wrażenie, że sporo fanów zespołu postrzega ją jako lekkie rozczarowanie. Po zawiłym technicznie i brutalnym „Nihility” – z którego pochodzi największy hit grupy, „Spheres of Madness” – Decapitated nieco zmienili kierunek. Trzeci album polskiej formacji jest nastawiony w pierwszej kolejności na mielonkę, a dopiero potem na skomplikowane figury instrumentalne. Może właśnie dlatego nie wszyscy słuchacze łyknęli go bez zastanowienia? W jakiś sposób ich rozumiem, niemniej jestem entuzjastą tej modyfikacji stylu. Przy absolutnie wirtuozerskich umiejętnościach muzyków ta fala blastów, wytrwale kostkowanych riffów i rzeźni ponad wszystko jest wręcz orzeźwiająca. Otwierające „The Fury” to frontalny atak na słuchacza, „Three Dimensional Defect” torpeduje rwanymi gitarowymi patentami, a „Lying and Weak” ma w sobie coś z nasterydowanego Slayera. Czego tu nie lubić? Całość wieńczy niespecjalnie odkrywczy cover „Lunatic of God’s Creation”, który wpisuje się w charakter krążka – ma siekać, więc sieka. 

TA NAJLEPSZA: „Organic Hallucinosis” (Earache Records)

Niektórzy słuchacze zastanawiali się i wciąż zastanawiają, czy „Organic Hallucinosis” w ogóle można nazwać płytą deathmetalową. Moja odpowiedź brzmi: trochę tak, a trochę nie. Z jednej strony intensywność metalu śmierci wciąż stanowi fundament tej muzyki, ale z drugiej – inspiracje muzyków wykraczają daleko poza ten nurt. To ciekawe, że Vitek i Vogg stworzyli ten materiał w bardzo krótkim czasie, bez natłoku prób i wielkich przygotowań. Ten obraz zupełnie nie spaja się z tym, co dostajemy na krążku, czyli kompozycjach przemyślanych i budowanych w oparciu o żelazną robotę sekcji rytmicznej. Jasne, słychać w tym tyglu wpływy chociażby Meshuggah, ale nie oznacza to, że Decapitated stali się czyimkolwiek klonem. Wręcz przeciwnie – dzięki temu nabrali nowego życia. Uwielbiam rozsierdzony początek w postaci „A Poem About an Old Prison Man”. Jestem też bez pamięci zakochany w intensywności „Post (?) Organic”, gdzie dzicz, groove i robotyczna precyzja idą w parze – żadna z tych rzeczy się nie wyklucza. Od strony kompozycji, brzmienia oraz oczywiście poziomu wykonawczego mowa o chyba najlepszej płycie Decapitated. Czy ktoś zamierza się z tym spierać? 

Będę zupełnie szczery – nie jestem największym fanem tego, co robi Decapitated po reaktywacji w 2009 roku. To jak najbardziej udane, dopięte na ostatni guzik płyty, ale chyba szukam w death metalu trochę większego pierwiastku szaleństwa, a mniej groove’u, Gojiry i Lamb of God. Mimo tego mam do Vogga ogromny szacunek, że mimo śmierci brata, mimo tony przeciwności losu po drodze nigdy się nie poddał, a Decapitated są jednymi z najbardziej rozchwytywanych przedstawicieli polskiego metalu na świecie. 

Łukasz Brzozowski

zdj. Monika Serafinska

Ostatnie wpisy

Kategorie

Obserwuj nas