Dziś wszyscy postrzegamy Devina Townsenda jako wyluzowanego i nieco dziwacznego łysego wujasa, który od lat nagrywa zróżnicowane stylistycznie płyty z okolic metalu progresywnego. To pracowity i od dawna pogodzony ze swoimi demonami człowiek. W 1997 roku miał daleko do takiej postawy. Drugi album Strapping Young Lad był dla niego dziełem przełomowym, ale także klątwą. Dość powiedzieć, że przez lata fani wręcz prosili, by nagrywał dokładnie takie płyty jak ta, chociaż artysta ewidentnie ruszył gdzie indziej. Dzięki czemu „City” ujrzało światło dzienne i co czyni ten materiał tak dobrym?
NIE TAK MIAŁO BYĆ
Wszystko zaczęło się w 1993 roku, gdy Devin Townsend – nieco przypadkowo – dołączył do zespołu Steve’a Vaia. Efektem współpracy tej dwójki okazała się nieźle przyjęta płyta „Sex & Religion”, na której Kanadyjczyk zaśpiewał. Wówczas 21-letni muzyk spisał się na medal, ale mimo przyjemnych wspomnień z pracy nad utworami czuł się rozczarowany zastaną rzeczywistością. Przerażała go branża muzyczna i krawaciarze z wytwórni, którzy za wszelką cenę pragnęli uczynić go ładnym, a przy tym bezosobowym piosenkarzem wykonującym robotę na zamówienie. Nawet, gdy tworzył demówki, które z czasem miały przeistoczyć się w materiał Strapping Young Lad, początkowo zainteresowani podpisaniem z nim papierów Roadrunner Records uznali, że nic tu po nich, bo to sam hałas. Artysta nie mógł znaleźć swojego miejsca na ziemi. Po premierach „Heavy as a Really Heavy Thing” oraz punkrockowej opery „Cooked on Phoncs”, wydanej pod szyldem Punky Brüster, frustracja narastała. Devin pragnął pokazać wszystkim środkowy palec i udowodnić, że ma wiele do powiedzenia. No i udowodnił.
FURIA
Brak zrozumienia ze strony prawie kogokolwiek napędzał Townsenda do robienia najbardziej wulgarnych i agresywnych numerów, jakie akurat był w stanie z siebie wypluć. Zawartość „City” dowodzi, że przez tych kilka lat wizjoner z Vancouver zebrał w sobie dostatecznie wiele jadu. Krążek Strapping Young Lad z 1997 roku jest jedną z najbardziej wkurzonych metalowych płyt, jakie powstały – to spokojnie ten sam poziom nieprzefiltrowanego żaru co na „IOWA” Slipknota, „The Great Southern Trendkill” Pantery czy „When the Kite String Pops” Acid Bath. Posłuchajcie tylko tego industrialowego chaosu na tle deathmetalowego rajdu w „Oh My Fucking God”. Zwróćcie uwagę na niedorzecznie pędzące „Home Nucleonics”. Nie wspominam już nawet o fragmencie „All Hail the New Flesh” będącym wizytówką płyty, czyli: Hej, stary / Zrobię niezły rozpierdol / Bez strachu, bez kompromisów / Chcę wszystkiego!. Takich rzeczy nie zrobiłby jakiś tam kompilator, który dobrze wciela się w różne role. Po Townsendzie czuć było, że gdyby nie muzyka, najpewniej udusiłby kogoś na środku ulicy. Bez tak zaakcentowanego poziomu szału ten materiał prawdopodobnie w ogóle by nie powstał.
MA BOLEĆ – I BOLI
Kiedy recenzenci próbują wrzucić „City” do jakiegoś wora, najczęściej charakteryzują te piosenki jako coś między industrialem a thrash metalem. Jest w tym sporo prawdy. Tempo, które zespół utrzymuje przez większość czasu, zdecydowanie kojarzy się z drugim z nurtów, a z kolei wszelkie baterie sampli, klawiszowych smug czy nawet ambientowych ech są w pełni industrialowe. Rzecz w tym, że próba ograniczenia Strapping Young Lad do tworu balansującego między tymi nurtami, do kuzyna Fear Factory czy Ministry, byłaby skazana na niepowodzenie. Przede wszystkim: to zupełnie inny poziom gniewu i intensywności. Po drugie: na tym albumie estetycznie dzieje się znacznie więcej, ale to nie takie proste do wyłapania, skoro najpierw trzeba przedrzeć się przez falę hałasu. Refren w „All Hail the New Flesh” zdradza heavymetalowe fascynacje Townsenda, które w różnym stopniu będą w przyszłości pojawiały się na jego kolejnych albumach. Galopujące „Detox” powala transowością połączoną z odpryskami agresji (no i te przejścia Gene’a Hoglana na bębnach!), a z kolei „AAA” to groove metal pierwszej wody. Na koniec dorzucamy „Spirituality”, czyli coś w stylu wynaturzonego Godflesh, i jesteśmy w domu. Monotonii tutaj nie uświadczycie.
SIŁA PRZECIWIEŃSTW
„City” jest świetne nie tylko dlatego, bo Devin wyładował swój gniew, a potem wziął oddech i nagrał kolejną płytę w podobnym stylu, ale już jako spokojniejsza postać. To byłoby zbyt proste, zdecydowanie nie w jego stylu. Muzyk miał na boku drugie narzędzie w ramach wyrażania artystycznej ekspresji, a była nim debiutancka płyta wydana pod własnym nazwiskiem, czyli „Ocean Machine”. Niby rzecz też metalowa, lecz kompletnie inna, stanowiąca antytezę Strapping Young Lad. Gniewu raczej tam nie ma, intensywności rozumianej jako maksimum hałasu – również. Zamiast tego są bardziej pozytywne emocje i przede wszystkim kraina łagodności. To właśnie na pierwszym solowym krążku Kanadyjczyk zaakcentował swoją sympatię do ambientu, która później przez lata wracała na innych jego materiałach. To na nim pojawiły się tak pozytywne kawałki jak „Life” bądź „Voices in the Fan”, które w zasadzie są jednymi z pierwszych wykwitów wówczas jeszcze niezdefiniowanego post-metalu. Wydane w półrocznym odstępie „City” i „Ocean Machine” są jak yin i yang. Jedna nie funkcjonowałaby bez drugiej – a przy tym obie brzmią piekielnie dobrze.
Jest coś bardzo typowego w tym, że mimo nadproduktywności, mimo nagrania łącznie 29 (!) albumów Townsend osiągnął szczyt jako młody dorosły zmierzający donikąd, a nie stateczny pan w średnim wieku. Uważam, że nigdy później artysta nie dobił do poziomu „City” i „Ocean Machine”. Parę razy (jak na przykład przy „Terii” czy „Alien”) znalazł się bardzo blisko tego osiągnięcia, lecz krążki z 1997 roku po prostu zjadają resztę. Ale nie mam mu za złe. Cieszę się, że odnalazł wewnętrzny spokój i satysfakcję, nawet jeśli już nie nagra niczego wybitnego. Są ważniejsze rzeczy w życiu. Pozostaje więc obserwować jego obecne poczynania i przy układaniu playlist wrócić do czasów, gdy chciał zasiać jak największe spustoszenie.