The Hu – jak stać się gwiazdą metalu, będąc sobą?

Dodano: 19.06.2023
The Hu powstało w 2016 roku, ale nie musieli usilnie wydzierać sobie pozycji na podwórku metalowego mainstreamu – metalowy mainstream sam się po nich zgłosił. Jakim cudem już w najwcześniejszych latach działalności grupa wyprzedawała wielkie kluby, co robi po dziś dzień, i zdobyła sporą bazę fanów? Ano, robiąc to, co im w duszy gra. Tylko tyle i aż tyle.

JEDNOŚĆ Z NATURĄ

Przywiązanie do przyrody to w metalu rzecz znana. Począwszy na maksymalnym podziemiu, czyli chociażby pogańskim black metalu skupionym na duchowym ćwiczeniu człowieka z naturą, a skończywszy na gwiazdach rzędu Gojiry, nakłaniających do wspierania inicjatyw organizowanych przez Greenpeace. The Hu jest w tym jeszcze bardziej przekonujące, bo otaczający nas świat i pielęgnowanie go przewija się w ich utworach od samego początku. Gdybym miał jednak wskazać najbardziej jaskrawy przykład, proponowałbym lekturę “Mother Nature”. Utwór pojawił się na ubiegłorocznej płycie kapeli, “Rumble of Thunder”, a 22 kwietnia (także ubiegłego roku), czyli w Dzień Ziemi, opublikowano do niego teledysk. Zespół tłumaczył, że postrzega naszą planetę jako drugą matkę, która dała człowiekowi życie, a z racji na ogromny szacunek do figury matki w ich państwie, utwór jest jak najbardziej przejmujący. Myślicie, że to wszystko? W życiu. W dniu premiery rzeczonego klipu skład zadeklarował chęć posadzenia dwunastu tysięcy wiązów syberyjskich w rodzimej Mongolii. Robi wrażenie.

PRZYWIĄZANIE DO KORZENI

Podobnie, jak w poprzednim przypadku – znamy ten wątek z przeszłości bliższej i dalszej. Przerabiała to choćby Sepultura na zakorzenionym w plemiennej Brazylii “Roots”. Patrząc na młodsze składy, po głowie chodzi choćby Alien Weaponry, coraz gęściej czerpiące z lokalnych zwyczajów nowozelandzkich. Ale The Hu robi to wszystko na znacznie większą skalę – nie tylko słychać u nich więź z Mongolią, ale także widać i czuć. Wystarczy rzucić okiem na ekscentryczne sceniczne stroje, na dalekie od rockowego standardu instrumentarium (by wspomnieć tylko o drumli czy Morin chuur), a na dodatek przeanalizować sporą część tekstów opowiadających o historii kraju czy też jego promocji. To ostatnie jest wręcz kluczowe, bo kapela kocha swoją ojczyznę do tego stopnia, że reklamuje ją na każdym kroku. Oprócz przybliżania narodowych zwyczajów i atutów, idą z własną misją nawet o krok dalej. Pod koniec ubiegłego roku UNESCO przyznało im tytuł “Artystów na rzecz pokoju”, a gratulacje dostawali i wciąż dostają od najwyżej postawionych osób w mongolskim rządzie. Patrzcie no, polscy politycy: da się być dumnym z własnego dobra narodowego? Da się!

KREATYWNOŚĆ

The Hu to zespół maksymalnie adekwatny do dzisiejszych czasów. Bo wiedzą, że muzyka i fajna stylówka nie wystarczą. Bo wiedzą, że kontakt z fanami i zaskakiwanie ich na różnych poziomach to rzecz absolutnie normalna dla zespołu celującego w duże hale, a nie zapyziałe klubiki. W dodatku wszystko robią na totalnym luzie, a jednocześnie bez lenistwa. Czasami mogą posługiwać się prostymi, acz zawsze skutecznymi środkami, jak chociażby relacja z zespołowej rundki w “Star Wars Jedi: Ocalały” (gdzie znalazła się dedykowana im postać oraz parę numerów w ścieżce dźwiękowej). Częściej jednak wolą pokonywać kolejne schodki. Jakie? Tutaj za przykład niech posłuży autorski program “HU’s in the Kitchen?”. Tak, dobrze myślicie, panowie w ramach tego cyklu prezentują narodowe mongolskie potrawy, często z nowoczesnym twistem, otwierając odbiorcom oczy na to, jak bardzo wiele mogą się nauczyć. Żeby było ciekawiej, pomysł na program pojawił się w trakcie pandemii. Prawda, że dużo ciekawsza rzecz od koncertów do kamerki i zbijania bąków?

HITY

Tak, wiem, najważniejsze w muzyce są piosenki, jakżeby inaczej, dlatego o nich wspominam. The Hu mają na koncie hity, a ich esencja to oczywiście wrodzona charyzma w pakiecie z co chwytliwszymi zagrywkami z okolic mongolskiego folku przeflancowanymi na rock-metalowy sznyt. Brzmi prosto? Owszem, w teorii, ale akurat do pisania takich chwytliwości trzeba mieć naprawdę spory zmysł kompozytorski, a bohaterowie tego tekstu zdecydowanie go mają. Nie trzeba szukać daleko, by się o tym przekonać, wystarczy choćby flagowy przebój formacji, “Yuve Yuve Yu”, ponieważ dostajemy w nim cały komplet jej atutów. Przeszywający śpiew gardłowy tak niski, że aż złowrogi, do tego skoczny beat, zgrabna melodyka i wokal, który nie odgrywa tu roli dominującej, a raczej zazębia się z warstwą instrumentalną, jednocześnie uzupełniając ją. Za dobry przykład stylu kapeli uchodzi także “Black Thunder”, nagrany z gościnnym udziałem Serja Tankiana i DL z Bad Wolves, i od razu budzi podziw, bo to nie proste utrzymać tak wciągającą chwytliwość, nie odchodząc od niemalże filmowego patosu. Ale czy to powód do zaskoczenia? Dla tego składu nie ma rzeczy niemożliwych.

KONCERT WE WROCŁAWIU

Nie jest tajemnicą, że w Polsce lubimy The Hu, a The Hu lubi nas. Właśnie dlatego zapraszamy was na koncert kapeli (jako support wystąpi nowy ekspert od starego alt-rocka, czyli Gunnar), który odbędzie się już 15 lipca we wrocławskim A2. Jednocześnie radzimy wrzucić ruchy z kupnem wejściówek, bo do wyprzedaży całej puli jest już bliżej niż dalej. Swój bilet możecie nabyć TUTAJ.

Łukasz Brzozowski

zdj. Khishigsuren Baasan

Ostatnie wpisy

Kategorie

Obserwuj nas