Płyta, dzięki której zapragnąłem zostać muzykiem:
Lady Pank – “Lady Pank”
Od zawsze i na zawsze jest to ta jedyna płyta. Lady Pank pokazał mi bodajże chrzestny i od razu się zakochałem, a miałem wtedy 6 czy 7 lat. Przez to, jak Borysewicz grał na gitarze, sam po nią sięgnąłem niewiele później. Do teraz na soundchecku lubię sobie zagrać “Kryzysową narzeczoną” czy “Wciąż bardziej obcy”.
Płyta, której się wystraszyłem przy pierwszym odsłuchu:
Nie wiem, co tutaj wybrać. Są pewne rzeczy, których raczej nie włączam, żeby nie pogorszyć swojego nastroju, ale nie pamiętam sytuacji strachu per se. Z tych, których unikam, to zdecydowanie ambientowe projekty typu Caretaker czy większość Basinskiego. Wiedząc, jakie historie za tym stoją, czuję, że w niektórych momentach może być to zbyt emocjonalne przeżycie.
Płyta, która zmieniła moje postrzeganie danego gatunku lub muzyki w ogóle:
A$AP Rocky – “Live. Love. ASAP”
Oprócz hardcore’a i metalu kocham również rap, a to jedna z tych płyt, która wywróciła mi muzyczny świat do góry nogami. Raczkujący wówczas cloud rap i pierwsze wejścia trapu do mainstreamu zrobiły mi mocne WOW, pokazując, jak bardzo muzycznymi mogą być te rzeczy, których wcześniej słuchałem raczej ze względu na teksty i przekaz.
Płyta, która definiuje to, kim jestem jako człowiek:
Trapped Under Ice – “Big Kiss Goodnight”
Jedna z najważniejszych hardcore punkowych płyt ever. Wielkie riffy i mosh-momenty, dodanie luzackiego groove’u do agresji, a do tego teksty Justice’a, które pomimo zbliżającej się trzydziestki dalej budzą we mnie wkurwionego dzieciaka.
Płyta, która może być ścieżką dźwiękową dowolnej imprezy:
Duran Duran – “Rio”
To jeden z tych wielowymiarowych albumów, które wydały nam lata 80. Tych, które idealnie sprawdzą się na domówkę, większą imprezę, na jazdę autem czy na wieczorne rozkminy. Jachty, koks, gitarki na chorusie i synthowe bity. Poznałem późno, ale uwielbiam.
Płyta z najbardziej życiowymi tekstami:
Tutaj muszę wyróżnić dwie pozycje:
End of a Year – “You Are Beneath Me”
Pezet/Noon – “Muzyka Poważna”
Oba te albumy mają mega silne teksty, w których pomimo różnych szerokości geograficznych odnajduję tą samą wrażliwość. Zwłaszcza, jeśli chodzi choćby o intro do “You Are Beneath Me” i “To Samo” Pezeta. Dla mnie to płyty o przerażeniu związanym z wchodzeniem w prawdziwą dorosłość – taką po maturze/studiach, gdzie zaczynasz sam dbać o rzeczy, o których wcześniej nie miałeś pojęcia. Strach pomieszany z nadzieją, parę legendarnych wersów, ale przede wszystkim – ponadczasowość. Oba materiały klepią mnie tak samo, nawet jeśli słucham ich setny raz.
Płyta, którą uwielbiam, choć nikt by mnie o to nie posądzał:
The Weeknd – “Starboy”
W zasadzie to nie wiem, o co można mnie posądzać lub nie – od zawsze starałem się nie zamykać na poszczególne gatunki czy nastroje muzyczne. The Weeknd jest jednak moim topem obecnego mainstreamowego popu – z jednej strony ze względu na niesamowitą hitowość tych numerów, z drugiej – ze względu na teksty i całą postać wykreowaną przez Abela. Tą, która chce być na afiszu i bryluje w towarzystwie, ale towarzyszy mu ciągła beznadzieja, uzależnienia i depresja.
Płyta, której słuchania nie życzyłbym najgorszemu wrogowi:
Podobnie jak w punkcie drugim – nie wiem. Szybko wypieram ze świadomości te gorsze płyty. Jedną z nich była dla mnie od zawsze “Diabolous in Musica” Slayera – w podstawówce polecono mi ją jako pierwszą do zapoznania się ze Slayerem i długo od niego stroniłem. Po dobrym poznaniu całej reszty w zasadzie nadal ją omijam – nie ma tutaj nawet 50% energii poprzednich Slayerów.
zdj. Natalia Ławska