Wzięło się z Sydney. To właśnie tam prawie osiem lat temu wpadli na siebie ojcowie projektu – Will Canning i Remy Veselis. Dwaj koledzy, którzy powoli wchodzili w dorosłość, za cel postawili sobie tworzenie muzyki maksymalnie zakorzenionej w latach 80. Nie oznacza to jednak, że uwiązali się jakimikolwiek ramami stylistycznymi. Na materiałach Death Bells wprawdzie dominuje wyraźnie zaznaczony post-punkowy sznyt, ale do głosu dochodzi także ponura piosenkowość rocka gotyckiego, dream-pop, shoegaze… Dużo tego, aczkolwiek tak właśnie miało być: Czasami wpadamy w chaos, a nasza muzyka brzmi dosyć bałaganiarsko, ale z tego nieporządku wychodzą najczęściej piękne rzeczy – zaznacza Canning.
NOWY TEREN, NOWE ZNAKI ŻYCIA
Trudno nie docenić tak nonszalanckiego podejścia, ale mimo wszystko pierwszy krążek Death Bells (oraz poprzedzająca go EP-ka) pozostawiał nieco do życzenia. Można było wyczuć, że zespół ma pomysł na siebie, że ten amalgamat wszystkiego, co melodyjne i pastelowe w latach 80. jest ich metodą na sukces, lecz brakowało jeszcze umiejętności kompozytorskich czy łączenia odległych wątków w spójną całość. Z tego tytułu “Standing at the End of the World” dawało podstawy, by wiele sobie po Australijczykach obiecywać. Po prostu musieli okrzepnąć, otrzaskać się songwritersko i sukcesywnie ogrywać nowe pomysły. Konsekwentne rozwinięcie formuły oraz następujące wraz z nim odnalezienie muzycznego języka przyszły niedługo później, bo już na proroczo zatytułowanym “New Signs of Life” z 2020 roku. Panowie faktycznie zyskali nowego ducha, ponieważ nie zrezygnowali ze stylistycznego miszmaszu, ale nadali mu znacznie bardziej przyswajalną formę. Każda kolejna melodia wynikała z poprzedniej, a poszczególne numery nie brzmiały jak niezdecydowani poprzednicy z wcześniejszych wydawnictw.
Za tak zauważalnym progresem stało osiągnięcie dojrzałości czy oczywiście niezliczone próby, ale jest coś jeszcze – wyprowadzka. I to nie byle jaka, bo na drugi koniec świata. Jak często bywa w przypadku wielu fascynujących historii, pomysł porzucenia matczynej Australii narodził się właściwie przypadkiem. Większą część 2018 roku spędziliśmy na graniu koncertów wzdłuż i wszerz USA, a gdy po zakończeniu trasy wylądowaliśmy w Los Angeles, stwierdziliśmy, że zostaniemy tam na trochę – opowiada Canning.
Trzeba przyznać, że to dość osobliwy plan. Mało który muzyk niezależny, najczęściej z tyłu głowy mający normalną pracę i bliskich, tak luźno przedłuża sobie post-trasowy urlop. Niemniej, Will ma na to wyjaśnienie: Trasa po Stanach przebiegła świetnie, bawiliśmy się przednio. Jednocześnie całe przedsięwzięcie trwało tak długo, że z sześciu osób występujących wówczas w Death Bells, zostaliśmy tylko ja i Remy. Przeszkoda? Paradoksalnie – nie. Rozumiemy, dlaczego pozostali wycofali się z kapeli. To normalne. W Australii czekały na nich obowiązki, rodziny i inne dorosłe rzeczy, więc nie mogli zrobić sobie wakacji. Z kolei my zawierzyliśmy zespołowi wszystko. Jeszcze przed wylotem do Ameryki zadbaliśmy, aby nic nie wymusiło na nas nagłego powrotu w domowe strony. Odważny krok? Pewnie, ale uzasadniony. Canning i Veselis nawet życie zawodowe urządzili sobie tak, by za bardzo nie kolidowało z Death Bells. Jeden pracuje jako grafik, najczęściej realizując zlecenia mniej lub bardziej związane z muzyką, a drugi jako freelancer.
PANDEMIA? DLA NAS ŻADEN PROBLEM
Sumując: nieźli z nich szczęściarze. Założyli zespół, a dzięki niemu zasmakowali innego świata na znacznie dłużej, niż pewnie by im się wydawało. Ale wspomniane “New Signs of Life”, mimo świetnego przyjęcia i wniesienia grupy na nowy poziom popularności, nie zostało zaprezentowane światu z pełną gracją. Łowcy przygód z Antypodów w pewnym momencie trafili na poważną przeszkodę – przeszkoda nazywała się COVID-19. Z racji pandemii muzycy nie mieli nawet okazji na intensywną promocję najświeższego wówczas materiału. O dziwo niespecjalnie ich to zasmuciło.
Esencją “New Signs of Life” było bowiem nadanie muzyce jaśniejszych barw. Chodziło o utrzymanie stonowanej i raczej poważnej stylistyki, ale z kontrolowanymi przebłyskami optymizmu w wielu miejscach. Ta płyta jest wielkim krokiem naprzód w porównaniu do debiutu. Uznaję ją w pewnym sensie za przedłużenie mojego stanu emocjonalnego z ostatnich miesięcy i trudno mi opanować ekscytację, gdy tylko myślę o wszystkich nowościach, jakie tu zademonstrowaliśmy – przekonuje Canning. W związku z tym dobre nastroje nie opuszczały dwójki przyjaciół. Sami wielokrotnie wspominali, że mimo niezbyt wesołych piosenek są raczej szczęśliwymi ludźmi. Jasne, najwyraźniejszą pamiątką z tego okresu (oprócz pełnoprawnej płyty oczywiście) jest więc nagrana w opuszczonym miejscu koncertówka “Live from Bombay”, ale to nic złego. Izolacja od społeczeństwa pozwoliła bohaterom tego tekstu na dogłębne zapoznanie się z Los Angeles oraz – a może przede wszystkim – mozolne, pozbawione presji cyzelowanie pomysłów na kolejny album.
TWORZENIE JESZCZE NATURALNIEJSZE NIŻ KIEDYKOLWIEK WCZEŚNIEJ
W ten sposób docieramy do 2022 roku. Pandemia wydaje się mgnieniem przeszłości, mamy lipiec, lato w pełni, a Will i Remy – niezmiennie ulokowani w Mieście Aniołów – wracają z kolejnym materiałem. Co warte zaznaczenia, jeszcze lepszym od poprzednika. O ile “New Signs of Life” wytyczyło kierunek dalszego rozwoju Death Bells, o tyle na “Between Here & Everywhere” duet w pełni oszlifował każdy aspekt swojej muzyki. Eklektyzm jest tu słyszalny od pierwszych nutek, aczkolwiek po dawnym bałaganiarstwie z okolic debiutu w zasadzie nie ma śladu. Chłodna rytmika post-punku świetnie ściera się z nienachalnymi shoegaze’ującymi ścianami dźwięku, a powłóczyste melodie hołdujące rockowi gotyckiemu spinają się w jedność z chwytliwością alt-rocka.
Death Bells to obecnie zespół z maksymalnie opanowanym wachlarzem wpływów i metodami wcielania ich we własne piosenki. Z wypowiedzi muzyków wynika, że ogromny wpływ na taki stan rzeczy miało właśnie Los Angeles. Naprawdę świetnie nam się tu żyje, nawet nie myślimy o powrocie w rodzinne strony. Dzięki rozległości i multikulturowości tego miasta wreszcie trafiliśmy na ludzi myślących podobnie do nas. Staliśmy się częścią towarzystwa, w którym nie trzeba iść na kompromisy, w którym nie ma nieustannych tarć. Takie atuty powodują, że tworzenie muzyki jest dla nas jeszcze naturalniejsze niż kiedykolwiek wcześniej.
Do miasta dochodzi także literatura, bez której teksty Canninga na “Between…” nie miałyby aż takiego wdzięku: Pewnego razu mój przyjaciel wręczył mi świetną książkę “Everything Now” autorstwa Rosecransa Baldwina. Lektura w dużej mierze zainspirowała mnie do nadania bardzo konkretnego nastroju moim tekstom. Nigdy wcześniej nie czytałem tak trafnie opisanych niuansów związanych z nocnym życiem w Los Angeles. Z kolei słuchacze nigdy wcześniej nie słyszeli tak dopracowanego materiału spod rąk uciekinierów z Sydney. Zeszłoroczny krążek Australijczyków zebrał świetne recenzje, a że zainteresowanie zespołem równa się intensywnemu koncertowaniu, panowie w najlepsze zaliczają dziesiątki występów po Europie czy USA.
PRZYSZŁOŚĆ POD ZNAKIEM ODBIERANIA DUSZY
Co robić, gdy karuzela się kręci i raczej nic nie jest w stanie jej zatrzymać? Oczywiście zakręcić nią mocniej, by nie wypaść z rytmu. Przypuszczam, że właśnie do takich wniosków doszli Will i Remy, przygotowując materiał na “Take My Spirit Now”. Te piosenki opisują przede wszystkim tematy miłości, paranoi i przeznaczenia. Trudno nie dać uwieść się tym utworom, bo nie dość, że większość z nich jest świetnym rozwinięciem wątków z “Between…”, to jeszcze w paru miejscach Death Bells wchodzą w rejony, których w przeszłości nie zwiedzali. Takie “Heaven Is Your Company” – z początku poprowadzone w stronę indie rocka, by w dalszej kolejności rozlać się w shoegaze’owe delaye – to być może największy hit grupy. Całkiem imponujące osiągnięcie, jak na zespół wyspecjalizowany w graniu przebojów.
Przyszłość Death Bells wygląda bardzo obiecująco. Skład promuje właściwie dwa materiały jednocześnie, oba bezbłędne, a w dodatku nie istnieją żadne powody, by wypadli z koncertowej spirali. Trudno osądzać, czy australijscy przystojniacy stoją już u progu wielkiej kariery, ale wreszcie doczekali się całkiem okazałego fanbase’u, mają w pełni autorskie piosenki i brak trosk w zanadrzu. Słuchając ich, nie będziecie szukali kilkunastu skojarzeń z innymi grupami, bo od razu wyczujecie, że ci dwaj urządzają własny spektakl zamiast wciskać się do cudzego. Dlatego też głupio byłoby mi spełniać prośbę zespołu z tytułu nowej EP-ki. Przepraszam najmocniej, lecz nie zamierzam zabierać waszej duszy. To ona czyni was tak wyjątkowymi.
Łukasz Brzozowski
(Dais Records, 2023)
zdj. Ellen Virgona