Frank Carter & The Rattlesnakes – “Dark Rainbow”: Dojrzałość nierozumiana źle

Dodano: 28.02.2024
W tych rejonach określenie czyjejś płyty mianem “dojrzałej” to słabo zawoalowana obelga, mniej więcej na zasadzie: chciałbym powiedzieć coś miłego, ale nie mam co. Problem w tym, że piąty pełnoprawny album The Rattlesnakes wcale nie zasługuje na obelgi, chociaż “dojrzały” opisuje go chyba lepiej niż jakikolwiek inny epitet.

Dojrzałość “Dark Rainbow” wcale nie bierze się z myślenia typu: może nie nawiążemy do “Modern Ruin”, ale przynajmniej nie nagramy drugiej tak koszmarnej płyty jak “Sticky”. Ale nawet gdyby tak było, łatwo byłoby uzasadnić takie podejście – stateczność i bezpretensjonalność nowego materiału jest jak powiew świeżego powietrza w kontekście poprzedniczki, która wyjściowo miała stanowić celebrację post-covidowego życia, a ostatecznie wybrzmiała raczej jako smutny punk-rockowy cosplay, którego istnienia nie legitymizują nawet takie nazwiska jak Joe Talbot czy Bobby Gillespie. Dla uściślenia, “Sticky” nie była zwykłym wypadkiem przy pracy, tylko posunięciem tak nietrafionym na wszystkich frontach, że można było zwątpić w sens dalszego istnienia całego projektu. “Dark Rainbow” rozwiewa te wątpliwości w najlepszy możliwy sposób, tzn. stawiając na sprawdzone rozwiązania okraszone nieprzesadnie wielką dawką nowości. Wspomniałem wcześniej o bezpretensjonalności tej płyty, ale ona też nie była czymś oczywistym – singlowe “Man of the Hour” i “Brambles” sugerowały raczej przesadzone ambicje i dalszą chęć eksploracji kierunku pt. Arctic Monkeys gone soft. Kiedy Knocked Loose mówili o chęci zrobienia czegoś bardziej artystycznego, nagrali „A Tear in the Fabric of Life”, a więc miejscami swój najcięższy materiał. Jak to wygląda tutaj?

Otóż “Dark Rainbow” przypomina starszą siostrę “End of Suffering”, która w dyskografii The Rattlesnakes jest taką płytą środka (nie tylko chronologicznie), a przy okazji stanowiła pierwszą wyraźną próbę zbudowania pomostu między gitarową i, nazwijmy to, balladową stroną zespołu. Na “EoS” linia demarkacyjna między jednym a drugim obliczem grupy przebiega dosłownie w połowie krążka, co z miejsca czyniło całe przedsięwzięcie mało wiarygodnym. Poza tym – co ważniejsze – do tej pory im bardziej Carter silił się na beztroskę, tym bardziej pompatycznie wypadał w lżejszym repertuarze; posłuchajcie “Love Games”, żeby wiedzieć, o czym piszę. Na “Dark Rainbow” Dean Richardson, czyli ta istotniejsza połowa kompozytorskiego duetu The Rattlesnakes, przesiadł się z gitary na pianino i to słychać, bo numery w rodzaju “Queen of Hearts” czy “Sun Bright Golden Happening” wreszcie nie brzmią jak próby wejścia stricte rockowego zespołu w cudze buty. Siłą rzeczy sam Carter też jest tu bardziej u siebie niż wcześniej, bardzo możliwe, że to jego najlepiej zaśpiewana płyta w ogóle. Głównie w tych lżejszych momentach, ale nie tylko, bo nieśmiałe nawiązania do “Modern Ruin”, typu “Superstar” albo “Happier Days”, przed popadnięciem w banał ratuje właśnie wokal. Co nie zmienia faktu, że płyta jako taka obyłaby się bez nich – rozumiem chęć zachowania parytetu na linii lekko-ciężko, a samo połączenie dwóch światów wypada tu znacznie lepiej niż na wspomnianej “End of Suffering”, ale The Rattlesnakes są dzisiaj tym bardziej przekonujący, im dalej rockowego archetypu się sytuują.

Wnioski? “Dark Rainbow” to po prostu powrót do formy – mam poczucie, że od czasu odejścia z Gallows Carter był postacią, z którą bardzo łatwo było się utożsamić i której łatwo było kibicować, niezależnie od konkretnych wyborów stylistycznych. “Sticky” trochę zaburzyła tę perspektywę, bo ciężko kibicować komuś, kto w zastraszającym tempie staje się karykaturą samego siebie. Na szczęście zaburzyła tylko na chwilę.

Adam Gościniak

(International Death Cult, 2024)

zdj. materiały zespołu

Ostatnie wpisy

Kategorie

Obserwuj nas