Jakie masz główne wspomnienia muzyczne z czasów nastoletnich?
Jak tak teraz o tym myślę, to znaczna część moich wspomnień z tamtego okresu jest ściśle powiązana z oglądaniem skateboardingowych klipów, których pochłaniałem całą masę.
Deskorolka pojawiła się u ciebie przed muzyką?
Tak. Kiedy już zajarałem się jazdą na deskorolce, chodziłem do sklepów sprofilowanych pod deskorolkarzy i kupowałem najróżniejsze DVD czy inne akcesoria, ponieważ chciałem wsiąknąć jak najgłębiej w tę subkulturę. Potem oglądaliśmy z ziomkami trzy DVD na krzyż przez całe lato, dzięki czemu po raz pierwszy w życiu zetknąłem się z Bad Brains lub Minor Threat. Wydały mi się wówczas zajebiste – zresztą wciąż tak myślę! To spowodowało, że zainteresowałem się sceną hardcore’ową, która była bardzo mocno związana z tą skateboardową, i siłą rzeczy zacząłem odkrywać więcej fajnych zespołów. W dalszej kolejności zacząłem uczęszczać na różne punkowe koncerty w okolicy i wtedy już zupełnie przepadłem. Pokochałem tę muzykę bez granic.
Uważasz, że skateboarding i hardcore punk to nierozerwalne połączenie?
Żebyś wiedział, że tak uważam! Choć może inaczej: nie do końca wiem, czy teraz jest tak samo, ale wtedy – czyli na przełomie lat 90. i zerowych – jak najbardziej. Obie te sceny działały w mocnym podziemiu i były ze sobą połączone od strony, nazwijmy to, tematycznej. Co więcej, obie wystartowały w tym samym czasie, a więc w okolicach lat 80. Ludzie chodzili na skateparki, a potem na hardcore’owe koncerty i nikt nie widział w tym nic dziwnego, wszystko działało w oparciu o system naczyń połączonych.
Dlaczego uważasz, że teraz może być inaczej?
Wydaje mi się, że obie sceny stały się bardziej mainstreamowe i w ten sposób nieco oddzieliły się od siebie. Do tego doszedł także internet, co bardzo zmieniło nawyki muzyczne deskorolkowców.
No dobra, ale na przełomie XX i XXI wieku miałeś choćby „Tony Hawk’s Pro Skater”, „Jackass”… W tamtym okresie skateboarding również był częścią mainstreamu, nie wkurzało cię to?
Może czasami byłem nieco zawiedziony, że moja ulubiona zajawka nie jest już czymś dla ścisłego, bardzo ogarniętego w temacie grona osób, ale też bez przesady. Byłem wówczas na tyle młody, by specjalnie się nie przejmować takimi rzeczami. Z drugiej strony, właśnie z racji na wspomnianą mainstreamizację, czułem jeszcze większą ekscytację na punkcie skateboardingu i punka, ponieważ miałem więcej opcji na realizowanie swoich pasji. Mogłem dzięki temu poznać też dużo osób lubiących rzeczy, które sam lubiłem, dlatego w ogólnym rozrachunku nie narzekałem zbytnio.
Powiedziałbyś, że muzyka z końcówki lat 90. i wczesnych dwutysięcznych poniekąd ukształtowała ciebie jako artystę?
Tak, choć nie do końca bezpośrednio. W tamtym czasie konsumowałem właściwie każdą muzykę, jaka wpadła mi w ręce. Jeśli coś mi się podobało, to ze mną zostawało – niezależnie, czy mówimy o czymś wówczas aktualnym, czy bardziej oldschoolowym. Liczyła się wyłącznie dobra zabawa i odpowiednie emocje związane ze słuchaniem płyty X lub Y. Dlatego wydaje mi się, że tamta era podświadomie ukształtowała mnie w tym sensie, że uzmysłowiła, co sam chcę robić jako twórca. Jak mówię, za smarkaty byłem, aby jako nastolatek coś dogłębnie analizować, zastanawiać się nad barierami gatunkowymi czy innymi takimi.
Cały czas masz w sobie tak wiele ekscytacji związanej z poznawaniem nowej muzyki?
Chcę wierzyć, że tak jest, to na pewno! Kiedy jesteś młodą osobą, muzyka wydaje się najfajniejszą i najważniejszą rzeczą pod słońcem. Teraz jestem starszy, lecz wciąż tak uważam, więc wciąż kieruję się odpowiednimi kryteriami.
Ale na pewno coś się zmieniło.
Oczywiście – moja ekscytacja jest na takim samym poziomie, ale wygląda inaczej, ponieważ coś tam przeżyłem i sam zacząłem tworzyć, więc zmieniła mi się optyka. Na szczęście jednak nie zgorzkniałem, nie zacząłem tego postrzegać w mniej istotnych kategoriach, to wciąż najważniejsza rzecz. Nawet mimo dorosłości nie przestaję jarać się swoim hobby.
Dorosłość potrafi sprowadzić niektórych na ziemię w ekspresowym tempie.
Nie czuję się sprowadzony na ziemię ani nic takiego, bo nie mam głowy w chmurach. Po prostu staram się być odpowiedzialną osobą, bo rachunki same się nie zapłacą, ale to tyle. Strefa zajawek i pasji wciąż jest najistotniejsza.
Na „It’s Inside You” brzmicie właśnie jak zmutowany zespół z przełomu wieków, bardziej eklektycznie niż kiedykolwiek, mieszając swoją firmową brutalność z elementami nu-metalowymi, a momentami i hyperpopowymi. Przemoc była ważna, ale dobra zabawa jeszcze bardziej?
Pełna zgoda, dokładnie takie było nasze założenie. Zanim zabraliśmy się za komponowanie numerów z Michaelem (Quickiem, gitarzystą – red.), chcieliśmy, aby „It’s Inside You” było na swój sposób pozytywne, motywujące i przesuwające wszelkie granice. Przynajmniej dla nas samych. Mimo tego, gramy hardcore, dlatego nie mogliśmy zapomnieć o przemocy i agresji, ale szybko zrozumieliśmy, że intensywność tylko wzmacnia przekaz albumu, nie deformuje go w żaden sposób. Przeciwieństwa się przyciągają, więc poniekąd radosny nastrój oraz dużo rzeźni w kwestii muzyki dobrze razem zagrały.
Brzmisz, jakbyście początkowo planowali zrezygnować z elementu hardcore’owego.
Absolutnie nie. Uważamy, że hardcore jest dosyć szerokim gatunkiem, który można ciągnąć w różnych kierunkach. No i zawsze lubiliśmy ekstremę – czy to w kontekście wyznaczania sobie nowych celów, czy po prostu zdrowego łomotu. Te dwie rzeczy są kluczową częścią naszego DNA.
Candy przez lata było wręcz nihilistycznym zespołem – przestawienie się na optymizm było drogą przez mękę?
Nie, przyszło nam to wyjątkowo naturalnie, ale świadomie. Wiedzieliśmy, że chcemy nieco zmodyfikować nastrój, którym się posługujemy, lecz mieliśmy ku temu predyspozycje. Wiedzieliśmy, co zrobić i jak to zrobić. Nie musieliśmy się do niczego zmuszać.
Skąd w ogóle pomysł na taki zwrot o 180 stopni?
Świat jest ponury, chcieliśmy wnieść do niego coś pozytywnego – oto nasza główna motywacja. Najogólniej rzecz ujmując: celem było stać się przeciwieństwem wszystkich złych rzeczy, które na co dzień nas otaczają.
Powiedziałbyś, że między „Heaven Is Here” a komponowaniem materiału na „It’s Inside You” doszło w twoim życiu do jakiegoś przełomu?
Dobrze mnie przeczytałeś – tak właśnie było. Po premierze „Heaven Is Here” przeprowadziłem się z Los Angeles do Nowego Jorku i był to absolutny strzał w dziesiątkę na każdej płaszczyźnie. Moje życie z dnia na dzień stało się lepsze, a ja czuję się dużo bardziej pozytywną i świeżą osobą. Dodatkowo jestem też otoczony przyjaciółmi – jak na przykład Michaelem. To najbliższy mi koleś, więc dobrze mi z tym, że możemy widywać się znacznie częściej niż jeszcze do niedawna.
Gdy zaczynaliście przygotowywać nową płytę i zbieraliście słowa, które powinny oddawać jej nastrój, użyliście m.in. hasła „niedorzeczny”. Od początku czuliście, że niektórzy słuchacze odrzucą ten materiał już na starcie?
Nie wiem, czy słuchacze to odrzucą, ale akurat nie to miałem wtedy w głowie. Określenie, które przytoczyłeś, było moim automatycznym skojarzeniem, gdy dostałem od Michaela pierwsze demówki z nowym materiałem. Oczywiście chciałbym podkreślić, że nazwanie tych pomysłów niedorzecznymi ma tylko i wyłącznie pozytywny wydźwięk, bo brzmią totalnie zajebiście.
Co jeszcze chodziło ci po głowie, gdy usłyszałeś nowy materiał za pierwszym razem?
Głównie ekscytacja, ale taka wręcz dziecięca ekscytacja. Nie wiedziałem, jak odegramy te wszystkie dziwactwa na żywo, jak w ogóle to ogarnę od strony śpiewu, lecz przede wszystkim byłem podjarany.
Czyli wątpliwości i ekscytacja jednocześnie?
Nie, nie powiedziałbym, że wątpliwości. Powyższe wnioski nie wiązały się z żadnym stresem, tylko podejściem w stylu: „Ale zajebiście, zróbmy to, będzie świetnie, jestem przekonany”.
Jak udało wam się ogarnąć to wszystko, gdy już pozbieraliście pomysły do kupy?
Bardzo naturalnie. Oczywiście musieliśmy popracować nad niektórymi rzeczami, ale właściwie od pierwszej próby czuliśmy się, jakbyśmy grali typowe numery Candy – cała ta tranzycja w żaden sposób nas nie osłabiła. Jesteśmy sobą, lecz weszliśmy na nowe terytorium.
Co to znaczy?
Rozwijamy się jako zespół. Coraz śmielej korzystamy z elektroniki, nie boimy się właściwie niczego.
Jak mówiłem, na nowej płycie bardzo wyraźnie przebijają się wpływy nu-metalu. Czy w obliczu renesansu tej konwencji w ostatnich latach można uznać, że jesteście jej częścią?
Trochę tak jest – pasujemy w jakimś stopniu do tego światka. No i tak, inspirujemy się zespołami, które również zahaczały lub zahaczają o nu-metal. Na przykład przy nowej płycie dość mocno katowaliśmy Fear Factory.
Na „Heaven Is Here” dominowały same ciemne barwy, przy czym na „It’s Inside You” paleta kolorów jest znacznie szersza. Powiedziałbyś, że nie da się określić jednoznacznego nastroju tego materiału?
Uważam, że brak jednoznacznego nastroju jest dużym plusem tej płyty. Jasne, jak wspomniałem, istnieje parę wątków przewijających się przez cały materiał, ale w kontekście atmosfery wygląda to bardzo wielowarstwowo. Korzystamy z szerokiej gamy emocji i tematów.
W otwierającym album „eXistenZ” deklarujesz: „Przeznaczenie należy do mnie” – jakie jest więc przeznaczenie Candy?
Sami się nad tym zastanawiamy! Póki co po prostu budujemy świat Candy i nie chcemy snuć jakichś długoterminowych planów. Co będzie, to będzie!
Łukasz Brzozowski
zdj. Jason Nocito