Poprzednia płyta Francuzów, „Spiritual Instinct”, stanowi jeden z najmocniejszych punktów ich kariery z racji na to, że wyróżnia się na tle reszty. To ciemniejszy album od poprzedników – znacznie bardziej metalowy i generalnie odstający od pewnego stopnia wesołości, do którego Alcest wszystkich przyzwyczaił. W związku z tym można trochę pokręcić nosem na fakt, że Neige i Winterhalter poniekąd poszli na skróty. Zamiast w dalszym ciągu eksplorować niecodzienne dla siebie wątki, wybrali prostszą opcję, a więc zawrócenie w stronę przeszłości. „Les Chants de l’aurore” nie wnosi nowości do tego bajkowego świata, ale brzmi jak klamra spinająca większość jego dotychczasowych odcieni. Niemniej bezpieczeństwo nie równa się tu lenistwu. Songwriting na najnowszym materiale Alcest to najwyższa półka – począwszy od dopieszczonych melodii aż przez natchnione wokale Neige czy pieczołowitość obecnych wszędzie postrockowych snujów. Stacjonujący w Paryżu duet może i niespecjalnie poszukuje świeżości, lecz doprowadza dobrze znane już atuty do maksimum. Już od wejścia będziecie mieć uśmiechy na twarzach, bo energetyczny wydźwięk i słoneczne pasaże gitar w „Komorebi” zarażają odpowiednio dawkowaną słodyczą.
Co do tego spinania przeszłości w klamrę i podsumowywania swojej twórczości: najciekawsze momenty nowego albumu Alcest to te, gdy zespół mniej lub bardziej odwołuje się do najłagodniejszego w swojej historii „Shelter”. A robi to tutaj wyjątkowo często. Niezależnie czy chodzi o altrockowo swobodny „Flamme Jumelle”, czy może zamykający, z lekka dryfujący „L’Adieu” – w najbardziej eterycznych sekwencjach wybrzmiewa największy urok tej muzyki. Trudno nie rozpłynąć się przy tych sensualnych melodiach, w których nie ma miejsca na gwałtowność czy rozedrganie. Jest sam spokój i błogość. Nie oznacza to jednak, że pozostałe elementy na „Les Chants de l’aurore” jakkolwiek kuleją. Jeśli najbardziej w Alcest lubicie czysto blackgaze’owe momenty, z pewnością zawiesicie się na „Améthyste” lub „L’enfant de la lune (月の子)”. Zwłaszcza drugi z utworów przyciąga żarliwością i zgrabnymi przeskokami między tnącymi tremolami czy blastami a shoegaze’owo-postrockowymi kołysankami. Czy jest to coś nowego, jeśli chodzi o standardy tego składu? Absolutnie nie, tym niemniej poziom wykonania i niezmiennie angażujące wyczucie emocjonalne jakoś nie pozwalają się na Alcest dąsać. No i jeszcze jedno: jak to wszystko brzmi… Przede wszystkim werbel – przy każdym jego uderzeniu mam w głowie termin crispy. Niby nie wydaje się być to oczywistość w tak delikatnej konwencji, lecz działa w sam raz.
Na „Les Chants de l’aurore” wręcz intencjonalnie sięga po sprawdzone opcje, ale wychodzi z tego obronną ręką. Każdy, kto oczekuje po Alcest przede wszystkim podnoszących na duchu piosenek na przecięciu blackgaze’u i post-metalu, będzie zadowolony. Aż chce się poopalać na trawie…
Łukasz Brzozowski
(Nuclear Blast, 2024)
zdj. Andy Julia