Powrót do żywych, martwy kruk i shoegaze – historia „Brave Murder Day”

Dodano: 02.08.2024
Przed premierą „Brave Murder Day” Katatonia – mimo ledwie kilkuletniego stażu – jest zespołem po przejściach. Grupa rozpadła się w 1995 roku i ledwie parę miesięcy potem przystępuje do nagrania swojego drugiego albumu nieco poobijana, bez silnie zarysowanego pomysłu na dalsze ruchy. Właśnie dlatego to tak dobry album.

Bycie Andersem Nyströmem, gitarzystą i założycielem Katatonii, w 1995 roku nie należy do najfajniejszych rzeczy na świecie. – Katatonia się rozpadła, a ja w tym samym czasie zostałem wyrzucony z bursy, w której wegetowałem – opowiada artysta. – Musiałem błąkać się między mieszkaniem mojego ojca a znajomymi i zupełnie nie miałem swojego miejsca na Ziemi. Świeżo upieczony 20-latek musi zmagać się z trudami dorosłego życia, otrzymując cios za ciosem, uczęszczając do pracy, której nie znosi i ledwo wiążąc koniec z końcem. Sam jeszcze nie zdaje sobie tego sprawy, że czekają na niego dobre rzeczy i to tuż za rogiem, wystarczy jeszcze chwilę poczekać. Ale po kolei.

BLACK METAL I CHODZENIE PO BAJORZE

Gdy obecnie myślimy o Katatonii, do głowy przychodzi przede wszystkim mieszanka silnie melancholijnego rocka i metalu z elementami progresywnymi. Jeśli ktoś powiedziałby samym zainteresowanym coś takiego w 1992 roku, najpewniej pokładaliby się ze śmiechu albo popukali w głowę. Na początku działalności Szwedzi uprawiają nasiąknięty gotykiem black/doom metal, a już wtedy charakterystyczny styl – będący sumą wolno opadających riffów i zamaszystych melodii – wynika poniekąd z braków warsztatowych. Pierwsze schody pojawiają się bowiem przy nagrywaniu demówki „Jhva Elohim Meth” w studiu Unisound (wówczas Gorysound) pod okiem Dana Swanö – mózgu Edge of Sanity i wziętego młodego producenta. – Dan szybko wyczuł, że mamy problemy z szybszymi partiami w piosenkach, więc poradził nam, abyśmy grali wyłącznie wolno – mówi Nyström. – Początkowo Jonas (Renkse, wokalista, a wtedy także perkusista – red.) i ja byliśmy tym przybici, ale uznaliśmy, że im wolniej gramy, tym potężniej brzmimy. Faktycznie, korekta estetyczna okazuje się strzałem w dziesiątke. Demo zbiera bardzo dobre opinie w podziemnych fanzinach, a grupa już w 1993 r. ponownie odwiedza Gorysound – tym razem w celu nagrania debiutanckiego albumu, „Dance of December Souls”. 

Należy pamiętać, że w tamtym okresie nie tylko muzyka Szwedów jest inna niż dziś, ale wizerunek również. Mimo silnie doomowej i gotyckiej podbudowy wczesnych utworów, wybija się w nich także pierwiastek blackmetalowy, co przekłada się na pozostałe aspekty funkcjonowania grupy. Muzycy ochoczo fotografują się w corpse paintach i gęsto akcentują fascynację uduchowioną stroną black metalu. – Zdecydowanie chodziło nam o coś więcej niż metal i piwko! – stanowczo deklaruje Nyström. – Zawsze kładliśmy duży nacisk na czerpanie inspiracji z naszego otoczenia. We wczesnych latach 90. spędziliśmy ogromną ilość czasu, wędrując po lasach w blasku rytualnych świec lub wchodząc w bajoro po same kolana. Tu nie ma miejsca na żarty. W związku z tym „Dance of December Souls” to kontynuacja brzmienia z „Jhva Elohim Meth”, lecz jeszcze lepsza i jeszcze lepiej przyjęta. Zainteresowanie Katatonią rośnie, Szwedzi idą za ciosem, ale po drodze się gubią.

ZMĘCZENIE METALEM, MIŁOŚĆ DO GOTYKU I ROZPAD ZESPOŁU

W 1994 roku Katatonia radzi sobie naprawdę nieźle jak na black/doomowo/gothmetalowe trio działające nieco po omacku. W ciągu trzech lat działalności formacja ma na koncie ledwie kilka koncertów, ale za to szereg materiału i ściśle opracowany styl. Ostatnia z tych składowych okazuje się jednak nieco problematyczna, ponieważ Szwedzi chcą poszukać szczęścia w innej niszy. – W pewnym momencie zmęczył nas metal, więc postanowiliśmy iść w stuprocentowy gotyk – wspomina Jonas Renkse. – Słuchaliśmy głównie The Sisters of Mercy i Fields of the Nephilim. Chcieliśmy odtworzyć tę atmosferę, ale byliśmy chyba za młodzi i braliśmy za mało amfetaminy, by uchwycić esencję gotyckiego rocka – wzdycha wokalista. Jedyne, co nam z tego wyszło, to numer „Scarlet Heavens”, który wylądował na splicie z Primordial – kończy. W skrócie: pierwsza próba wyjścia z metalu zostaje zakończona niepowodzeniem. Dlatego też trzeba przełożyć przesuwanie barier na inną okazję i wrócić do matecznika. – Niedługo potem dokooptowaliśmy do składu Fredrika Norrmana i zdecydowaliśmy, że pora nagrać coś, co przypominałoby „Dance of December Souls” – mówi Renkse o głównej myśli stojącej za EP-ką „For Funerals to Come” z 1995 roku. Grupa realizuje swój plan, ponieważ rzeczony mini-album zdecydowanie nawiązuje do o dwa lata młodszego długogrającego debiutu. Jedyne, co naprawdę wyróżnia ów materiał na tle reszty dyskografii zespołu, to skandalicznie syntetyczne bębny. – Wszyscy mi to odradzali, ale marzyłem by nagrać coś na cyfrowym zestawie – opowiada Renkse. – Niestety przez to perkusja na „For Funerals to Come” brzmi okropnie, za co ponoszę całą odpowiedzialność – bije się w pierś twórca. 

Dziwne brzmienie perkusji to nie jedyny problem formacji, ponieważ po drodze pojawia się prawdziwy cios, który znacząco podcina skrzydła dwudziestoletnim metalowcom ze Sztokholmu. – Po premierze „For Funerals to Come” mieliśmy jechać w trasę z Unholy, ale z jakiegoś powodu nigdy do niej nie doszło – wspomina wokalista. – Ta sytuacja wywołała stagnację wewnątrz Katatonii, a że Anders zaangażował się jeszcze w swój solowy projekt, Diabolical Masquerade, zespół został pochowany – dodaje artysta. – Anders i ja po prostu straciliśmy kontakt, takie rzeczy są normalne w tak młodym wieku, zwłaszcza jeśli przez ostatnich sześć lat widywaliśmy się prawie codziennie – podsumowuje. Z kolei Nyström dodaje jeszcze jeden powód: W tamtym momencie byliśmy bardzo niezdecydowani, czym właściwie chcemy, aby Katatonia się stała. To, w połączeniu z odwołaną trasą, mocno nas rozczarowało. A było tak pięknie… Mamy 1995 rok – gwiazda Katatonii zgasła, zanim na dobre zdążyła rozbłysnąć. Wszystkim wydaje się, że to ostatnie słowo grupy, lecz dobry los przygotowuje dla nich znacznie lepszy scenariusz. – Nawet kiedy zespół nie istniał, wciąż udzielałem wywiadów na rzecz promocji „For Funerals to Come”, a zainteresowanie materiałem rosło – zaznacza Nyström. – Zrozumiałem wtedy, że należy dać Katatonii kolejną szansę. Z tej szansy rodzi się „Brave Murder Day”. 

PIOSENKI PISANE NOCĄ I MIŁOŚĆ DO SLOWDIVE

Na początku 1996 roku Anders zadzwonił do mnie i zapytał, czy nie chciałbym nagrać kolejnego albumu – wspomina Renkse. – Byłem chętny, ale nie miałem ochoty podejmować jeszcze jednej próby z rockiem gotyckim. Chciałem, by Katatonia się rozwinęła i zrobiła coś zupełnie nowego – dodaje. Jeszcze przed odnowieniem kontaktu z wieloletnim przyjacielem Nyström ma w głowie inne plany. – Chciałem zatytułować płytę „Where Hearses Go” i zbudować ją w oparciu o muzykę brzmiącą jak The Cure, The Sisters of Mercy, a nawet Chris Isaak – mówi artysta. – Byłem tak bardzo przekonany co do słuszności tego pomysłu, że zabukowałem sesję w studiu, zanim jeszcze odezwałem się do kogokolwiek z zespołu. Arogancja najwyższej próby. Arogancja to jedno, ale głupota to drugie. Anders bowiem daje się przekonać Jonasowi, że kolejne wejście w gotyk nie skończy się dobrze, więc zostają z niczym, a zaraz trzeba wchodzić do studia… Muzycy zaczynają jammować i rodzą się z tego inicjalne pomysły. – Kiedy weszliśmy do studia, mieliśmy na stanie tylko jeden numer, „Brave” – twierdzi Nyström. – Szybko uznaliśmy, że musimy napisać przynajmniej jeszcze jeden kawałek od zera, by w ogóle móc zacząć nagrywać. Padło na „Rainroom”, a później zrobiliśmy to samo z resztą materiału. Każdej nocy komponowaliśmy nowy utwór – opowiada muzyk. Wychodzi na to, że spontaniczność działa na korzyść grupy. Nowe piosenki nie brzmią jak druga część „Dance of December Souls”. Opierają się głównie na transowości, hipnotyzująco-dronujących riffach i znacznie większym poziomie smutku niż na debiucie. Do podobnych wniosków dochodzi Renkse: Te numery były monotonne, mroczne i emanowały potęgą. Idealnie wyszły! – podkreśla podekscytowany twórca. Niestety produkujący album Swanö początkowo nie wykazuje nawet ułamka entuzjazmu, jaki buzuje wewnątrz zespołu. – Gdy Dan usłyszał premierowe kawałki po raz pierwszy, uznał, że są do bani, tym bardziej że spodziewał się po nas kontynuacji „Dance of December Souls” śmieje się Renkse. Mimo tego, po wielu rozmowach w końcu zrozumiał naszą wizję i nie ingerował w nią zbytnio mówi artysta. Co chyba najistotniejsze, na „Brave Murder Day” słyszymy wokal Renksego wyłącznie w „Day” i „Rainroom”. Po nagraniu „For Funerals to Come” muzyk podrażnił struny głosowe na tyle, by nie móc już growlować. Zastępuje go dobry przyjaciel, czyli znany z Opeth Mikael Åkerfeldt. Mówi się, że Szwed zarejestrował na tej płycie swoje partie życia i trudno w to nie uwierzyć, zwłaszcza słuchając „Brave” czy „Murder”. Pozorna komplikacja paradoksalnie jest dla zespołu wielką przysługą.

Wielkie zmiany? Jak najbardziej. Blackmetalowy i gotycki trzon ulatuje z Katatonii na dobre (przynajmniej ten pierwszy), a wśród nowości pojawiają się także wpływy shoegaze’owe. Jak na swój czas, jest to zupełnie przełomowe rozwiązanie, jeśli zwrócimy uwagę na fakt, że debiuty Alcest czy Deafheaven wychodzą ponad dekadę po „Brave Murder Day”. Kiedy odbudowywaliśmy relację z Jonasem, okazało się, że obaj odkryliśmy Slowdive i miało to ogromny wpływ na tworzenie nowych numerów tłumaczy Nyström. Do tego dochodzi także silna inspiracja na punkcie Kent (w największym skrócie – Myslovitz, ale ze Szwecji) i Red House Painters. Najistotniejsze było jednak Slowdive. Po latach muzycy opisują swój drugi album właśnie jako deathmetalowy odpowiednik shoegaze’owych klasyków, co nie wydaje się być dużą przesadą. Trzeci na płycie „Day”, będący pierwszy numerem, który Jonas zaśpiewał, a nie wyryczał, jest tego najlepszym świadectwem. Coś, jakby Cocteau Twins nasłuchało się więcej metalu, niż można by po nich przypuszczać. Kultowa jest także nieśmiertelna fioletowa okładka wydawnictwa, przedstawiająca martwego kruka. Widzicie ją i od razu macie w głowie pierwsze dźwięki otwierającego „Brave”. – Zdjęcia przedniej i tylnej okładki znaleźliśmy w archiwum w Sztokholmie – opowiada Renkse. Rzeczone archiwum nazywa się Bildhuset i po dziś dzień jest jednym z największych dystrybutorów stockowych fotografii na terenie całej Skandynawii. – Mają tam mnóstwo dobrych i złych zdjęć, a te dwa od razu przypadły nam do gustu, ponieważ oba reprezentują to, co robiliśmy w tamtym czasie. Druga fotografia przedstawia fortepian w ciemnym pomieszczeniu, rozświetlanym wyłącznie światłem bijącym zza okna. Jeszcze przed premierą płyty Katatonia rusza w pierwszą trasę po Europie, ale na niej również nie jest lekko.

ZŁE PRZYJĘCIE I WIELKA CHOROBA

Mimo działania jako tercet, Katatonia wybiera się w pierwsze europejskie wojaże jako kwintet. – Nie wiem, dlaczego, ale uparłem się, że na tej trasie chcę być wyłącznie wokalistą i nie grać na bębnach, co było dziwne, bo przecież nie mogłem growlować – zastanawia się Renkse. – Mimo wszystko plan wypalił – dobraliśmy do składu dwóch dodatkowych muzyków i objeżdżaliśmy Europę z In The Woods oraz Voice of Destruction z RPA – kończy muzyk. Przez pierwszy tydzień wszystko działało bez zarzutów, ale z racji na zimową porę i nie najlepszego busa dochodzi do najgorszego – Jonas łapie grypę i nie jest w stanie kontynuować koncertowania. – Avantgarde Records (ówczesna wytwórnia zespołu – red.) zabroniło nam odwołania reszty koncertów, bo zapłacili sporo szmalu, by opłacić tę trasę wydrukować merch itd. – opowiada Nyström. – Musieliśmy więc zacisnąć zęby i jechać dalej. I faktycznie jadą dalej. Anders przejmuje obowiązki wokalisty, a trasa – zakończona względnym sukcesem – dobiega końca. W międzyczasie „Brave Murder Day” wychodzi na światło dzienne i spotyka się z mieszanym odbiorem. Z jednej strony poczytny brytyjski „Terrorizer” daje płycie pięć gwiazdek w pięciogwiazdkowej skali, a z drugiej fani i inne media narzekają na repetytywność czy brak pomysłów. – Świeżo po premierze „Brave Murder Day” zostało konkretnie obsmarowane przez prasę śmieje się Nyström. – Potrzeba było czasu, by ludzie to docenili i to się udało. W końcu dziś ta płyta uchodzi za jedną z najlepszych, jakie nagraliśmy – deklaruje z dumą Anders. 

Anders nie przesadza. „Brave Murder Day” to monolit i album, który nie tylko odmienił Katatonię, ale także scenę death-doommetalową w tamtym okresie. Istnieje spora szansa, że gdyby nie ta płyta Szwedów, wszelkie zespoły doomgaze’owe działałyby bez bardzo silnego źródła inspiracji. Z tego miejsca warto więc podziękować Andersowi i Jonasowi za to, że sto lat przed wszystkimi połączyli metal z shoegaze’em, a jednocześnie nigdy nie zostali za to należycie uhonorowani. Jak widać, bohaterowie nie zawsze chodzą w pelerynach.

Łukasz Brzozowski

„Brave Murder Day” oraz inne albumy Katatonii kupicie TUTAJ.

Ostatnie wpisy

Kategorie

Obserwuj nas