Wyobraźmy sobie, że życie po życiu istnieje, a Chuck Schuldiner obserwuje koncerty Left to Die w innym świecie. Jak myślicie, co by o nich powiedział?
Myślę, że przede wszystkim byłby dumny, ponieważ nie zmieniamy niczego w piosenkach. Pozostajemy wierni oryginałom i nie planujemy robić czegokolwiek inaczej. Gdyby tylko mógł zobaczyć, jak bardzo fani cieszą się, słuchając tych kawałków po tylu latach, na pewno by się ucieszył.
Jakiś czas temu zapowiadaliście, że macie w planach wydanie EP-ki. To wciąż aktualne? Jeśli tak – byłaby ukierunkowana bardziej w stronę „Scream Bloody Gore” czy „Leprosy”?
Liczę, że w końcu uda nam się znaleźć czas, by coś nagrać i to wydać. Jeśli damy radę, z pewnością będzie to utrzymane w tym kluczu stylistycznym.
Nie trzeba ukrywać, że na koncertach skupiacie się na najbardziej oldschoolowym obliczu Death, ale dlaczego nie gracie numerów ze „Spiritual Healing”, które również się do niego zaliczają?
Gdybyśmy się na to zdecydowali, bez wątpienia musielibyśmy zaangażować w projekt Jamesa Murphy’ego, który odpowiadał za partie prowadzące na tej płycie. Niestety, teraz nie jest to możliwe.
Left to Die to nie pierwszy projekt hołdujący Death, bo wcześniej narodziło się Death to All. Nie myśleliście kiedykolwiek, by połączyć siły?
To interesujący pomysł, ale nie wiem, czy wszyscy zainteresowani znaleźliby czas, by zebrać się i ruszyć razem w trasę. Podsumowując: byłoby super, lecz nie pokładam wielkich nadziei w tym pomyśle.
Jedziecie w trasę z Incantation, które również jest deathmetalową legendą. Jak wyglądała wasza relacja w złotym okresie gatunku, na przełomie lat 80. i 90.?
Znamy się z Johnem (McEntee’em, lidera Incantation – red.) od lat, już od czasów Revenant. Chłop jest naprawdę cudowny. No i w dodatku wydał dwie płyty Denial Fiend, na których miałem okazję grać. Bardzo czekam na te wspólne koncerty!
W oczach dziennikarzy i fanów death metal przeżywa obecnie najlepszy czas od lat 90., ale czy wy, gatunkowi weterani, również tak uważacie?
To prawda, w dzisiejszych czasach death metal jest popularny i należycie doceniany przez prasę. Jakby się nad tym zastanowić, obecnie gatunek może znajdować się w lepszym położeniu niż kiedykolwiek przedtem. Wszystko od „Metalocalypse” aż po występ Gojiry na igrzyskach olimpijskich z pewnością w tym pomaga.
Chuck Schuldiner był perfekcjonistą i wymagającym artystą, więc jaka była najcenniejsza rzecz, której się od niego nauczyliście przez lata współpracy?
Myślę, że songwriting, bez dwóch zdań. Do tego jeszcze układanie struktur piosenek i oczywiście determinacja. Ale z drugiej strony Chuck nie przepadał za trasami i biznesem dookoła zespołu. Nauczenie się tego nie było już takie proste. (śmiech)
Death było wpływowe od samego początku, jeszcze pod nazwą Mantas, ale kiedy poczułeś, że nastąpił moment przełomowy? Że to może być kapela z gatunku legendarnych?
Takim momentem była trasa promująca „Spiritual Healing”. Wszyscy wówczas czuliśmy, że dookoła zespołu dzieją się bardzo fajne rzeczy. Mimo tego nikt z nas nawet nie przypuszczał, że po latach szał na punkcie Death będzie tak wielki.
Jak traktujesz późniejsze pozycje w dyskografii Death, które są diametralnie odmienne od tego, co zaprezentowano na „Scream Bloody Gore” czy „Leprosy”?
Nie przepadam za nimi, wolę inne formy death metalu. To zdecydowanie muzyka kierowana bardziej pod perkusistów z racji na bardzo wysoki poziom umiejętności technicznych bębniarzy z tych albumów, wszystkie te przejścia i inne takie. Oczywiście nikomu nie ujmuję. Każdy z późniejszych krążków Death współtworzyli świetni muzycy, po prostu bliżej mi do oldschoolu. Autopsy, Vader, Incantation, Hellhammer – to mój metal śmierci.
Czy jako basista Obituary uważasz, że któryś z utworów Death sprawdziłby się w waszym repertuarze?
Może któryś numer ze „Scream Bloody Gore” zabrzmiałby odpowiednio? Nie wiem, to jednak inna estetyka. Obituary ma do tego stopnia niepodrabialny styl, że trudno byłoby nam coś scoverować.
Jak widzicie przyszłość Left to Die w najbliższym czasie?
Cóż, póki co staramy się po prostu zaprezentować światu „Scream Bloody Gore” i „Leprosy” w całej okazałości. Te albumy były grane tylko na kilku pierwszych trasach Death, a potem zostały, że tak powiem, pominięte. Teraz fani mogą usłyszeć utwory, które nigdy nie dostały swojej szansy. Matt i Gus wykonują niesamowitą robotę i nie kombinują z oryginałami. Kiedy już wykonamy tę misję, zobaczymy, co zrobić dalej.
Łukasz Brzozowski
zdj. Janek Fronczak