Poznajmy się: Ulver

Dodano: 20.08.2024
Bez Tore Ylwizakera Ulver nie byłby tym, czym jest dziś. To właśnie dzięki jego pomysłowości na gruncie elektroniki – od trip-hopu począwszy, a skończywszy ambiencie czy industrialu – norweska grupa zerwała związki z black metalem, rzucając się w trwające latami eksperymenty. Z racji podanej wczoraj, przygniatającej informacji o samobójczej śmierci muzyka przypominamy o najlepszych krążkach Ulvera nagranych z nim na pokładzie.

Mając na względzie nieubłagany upływ czasu, a także fakt, że metalowcy próbujący się z innymi gatunkami nie są już niczym nadzwyczajnym, trzeba przyznać, że nie wszystkie eksperymenty Ulvera były udane. Część z nich – jak choćby „Themes from William Blake’s the Marriage of Heaven and Hell” – wydawała się wręcz rewolucyjna w momencie premiery, ale po latach trąci myszką i nadmiernym zachłyśnięciem się pozametalowymi fascynacjami. Skrótowo: pewne wolty Norwegów nie były zwyczajnie tak dobre jak muzyka formacji, na których wyraźnie się wzorowali. Pewne jest jednak to, że trudno o drugi zespół biorący tak ekstremalne zakręty na przestrzeni kariery i redefiniujący się od zera w zasadzie z płyty na płytę. Nawet Radiohead nie działało z takim rozmachem, jeśli chodzi o modyfikowanie własnej tożsamości. Choćby z tego powodu (i świetnego songwritingu oczywiście) Wilki z Oslo są ponadprzeciętnym zespołem, czego planuję dowieść poniżej.

WYJŚCIE Z JASKINI: „Perdition City” (Jester Records)

Już „Themes from William Blake’s the Marriage of Heaven and Hell” musiało być dla fanów Ulvera niezłym szokiem. Niespełna dwa lata po „Nattens madrigal”, czyli najsurowszym i najbardziej radykalnym ekstrakcie z norweskiego black metalu, Garm i spółka (z dopiero co powitanym w szeregach Tore Ylwizakerem) zburzyli wszystko, czym byli wcześniej i zbudowali sobie nowy świat. Ale mimo tego wciąż pobrzmiewały u nich wpływy metalowe – czy to z okolic industrialowych, czy wówczas haczących o gatunkową awangardę. Na finisz XX wieku formacja z Oslo zerwała z metalem na dobre. Wydany 26 marca 2000 roku „Perdition City” był kolejną rewolucją w obozie Skandynawów – przyjętą w różny sposób. Z jednej strony mieliśmy recenzję choćby z Kerranga, gdzie piano nad pomysłowością i otwartością grupy, a z drugiej blamaż w Pitchforku, w którym krążek nazwano pretensjonalnym i do bólu kiczowatym. Jak to czasami bywa, prawda leży pośrodku. „Perdition City” odmieniła losy Ulvera, ale świata muzyki rozrywkowej już niekoniecznie. Prawie na każdym kroku słychać, że Wilczury były zakochane w Coil czy The Future Sound of London, lecz nawet nieco nachalne inspiracje nie przysłaniają wartości piątego krążka zespołu. Trudno nie docenić wykreowanej przez nordyckich muzyków atmosfery – brzmiącej jak nocna podróż po mieście i wszelkich jego zakamarkach. Trudno nie rozpłynąć się nad odpowiednio dawkowanymi okołojazzowymi impresjami, jak choćby w „Lost in Moments”. To po prostu bardzo dobre piosenki, które nawet przy lekkich brakach warsztatowych bronią się właśnie wprowadzaniem odbiorcy w odpowiedni stan wyobraźni. No i także pewnego rodzaju chwytliwością. Od niepokojącej pulsacji „Tomorrow Never Knows” począwszy, a na niemal balladowym feelingu „Nowhere/Catastrophe” skończywszy – Ulver obwieścili światu pełne przeobrażenie. Jedno z wielu w swojej karierze.

VIVA MEGALOMANIA: „Blood Inside” (Jester Records) 

O ile premiera „Perdition City” wywróciła metalowe podziemie do góry nogami, o tyle na wysokości 2005 roku Ulver jako muzyczny kameleon już nikogo nie dziwił. Oczywiście trudno było przewidzieć, na co wpadną przy każdym kolejnym wydawnictwie, ale właśnie to niezdecydowanie i ciągłe poszukiwanie siebie stanowiło klucz ich tożsamości przez długie lata. Co tym razem musieli zrobić Norwegowie, by przeskoczyć samych siebie, skoro na koncie mieli już tonę EP-ek, cztery długogrające albumy i dwie ścieżki filmowe? Odpowiedź była prosta: przesadzić. Istotą puszczonego w świat w 2005 roku „Blood Inside” była przesada. Krzyczące z tylnej okładki krążka hasło „Viva Megalomania!” w pełni wyrażało, co wówczas chciał osiągnąć zespół, a chciał osiągnąć przede wszystkim sztukę puszczania wszystkich hamulców jednocześnie. Po latach pielęgnowania minimalizmu i próbach przymilania się przemysłowi kinematograficznemu Norwegowie zawrócili o 180 stopni, idąc w pełen przepych. „Blood Inside” to więc niby wciąż elektronika, z wyraźnie industrialowym akcentem, ale jakby bardziej rockowa, bombastyczna, a momentami wręcz progresywna. Tu nie było miejsca na granie ciszą, rządziło atakowanie słuchacza wszystkimi stylami i wszystkimi dźwiękami. Wystarczy posłuchać choćby paranoicznego „Operator” – mającego w sobie coś z prog rocka nafaszerowanego amfetaminą – by zrozumieć, że tym razem Wilków nie interesowała oszczędność. Co ciekawe, ledwie parę lat po wydaniu albumu Garm nie ukrywał, że chcąc przesadzić… faktycznie nieco przesadził. – Na „Blood Inside” rzeczy nieco wymknęły nam się spod kontroli – uznaje twórca. – Przeszliśmy przez całe spektrum. Uważam, że to solidny materiał, lecz zupełnie inny od tego, czym zajmujemy się obecnie. Zrobiliśmy naprawdę dobrą muzykę – podsumowuje. I nawet jeśli ekstrawertyczna aura „Blood Inside” bywa chaotyczna, jest to jeden z najlepszych krążków Ulvera, z całą pewnością najbardziej autorski.

PEŁEN AUTENTYZM: „Shadows of the Sun” (Jester Records)

Myśląc o „Shadows of the Sun”, mamy w głowie – a jakże! – kolejny zwrot w działalności Ulvera. Po rozchwianej w każdym kierunku „Blood Inside” przyszła pora na album znacznie bardziej minimalistyczny, operujący bardziej emocjami niż technikaliami, a przede wszystkim dołujący, co mogło zaskoczyć. Norwegowie nigdy nie grali wesołej muzyki, ale powiedzmy, że nigdy nie szaleli z nadmiernym poczuciem mroku czy melancholii. Z kolei na krążku z 2007 roku dominuje przede wszystkim przygniatający smutek, najlepiej wyrażony chyba w linijkach „Vigil”: Ostatni raz / Daj im odejść / Będziemy podążać / Gdy nadejdzie czas. Świadomość pustki i utracenia bliżej niezidentyfikowanej części siebie krąży na tym materiale już od pierwszych nut otwierającego ją klasyka „Eos”. A dalej jest tylko ciemniej. Co ciekawe, wrzucony – wydawałoby się, że znikąd – pod koniec płyty „Solitude” z repertuaru Black Sabbath, idealnie dopełnia zawartości „Shadows of the Sun”. Ale z drugiej strony… Przecież w tym utworze też chodzi o samotność i doła, więc wszystko się zgadza. Sam Garm uważa, że nigdy wcześniej ani później nie stworzył tak autentycznego krążka w warstwie muzycznej i lirycznej. – Powiedziałbym, że „Shadows…” to album, na którym cały ten blackmetalowy vibe od strony, nazwijmy to, „feelingu”, urzeczywistnił się w pełni – argumentuje muzyk. – Przez to w pewnym sensie zamknął też dla nas pewne drzwi, ponieważ nie mogliśmy nagrać niczego bardziej mrocznego i osobistego. Trudno się pod tym nie podpisać.

Czy Ulver po śmierci Ylwizakera się zmieni? Z całą pewnością – to on piastował największą kontrolę nad całą syntezatorowo-elektroniczną warstwą brzmienia grupy, która stanowi kluczowy budulec ich twórczości po dziś dzień. Czas pokaże, co z tego wyjdzie. Póki co, w ramach uczczenia pamięci muzyka, przypomnijmy sobie o szczytowych dokonaniach grupy. Spoczywaj w pokoju, Tore.

Łukasz Brzozowski

zdj. materiały zespołu

Ostatnie wpisy

Kategorie

Obserwuj nas