Co jest dla was najważniejsze przy tworzeniu?
M.A.: Wydaje mi się, że najważniejsza jest precyzja. Pewne zespoły działają tak, że napiszą hurtem dwieście piosenek, a następnie wybierają najlepsze z nich i ewentualnie coś zmieniają. U nas nigdy to tak nie wygląda. Wolimy siedzieć nad czymś kilka bitych miesięcy niż robić rzeczy na kolanie, licząc, że może jakimś magicznym trafem uda się uzyskać oczekiwany efekt. Stawiamy poprzeczkę bardzo wysoko. W ten sposób jesteśmy zadowoleni z rezultatów naszej pracy, bo doskonale wiemy, w jakim kierunku iść.
O.R.: Od siebie dodałbym, że mamy potrzebę grania muzyki, która jest ściśle zdefiniowana. Wiemy, co chcemy zaprezentować i trzymamy się tego. Black metal nie może być miszmaszem wpływów z pięćdziesięciu różnych szufladek jednocześnie, tylko czymś konsekwentnym, dlatego stosujemy się do tej reguły. Musimy mieć pewność co do własnych działań, więc przerwy między wydawnictwami nie biorą się znikąd. Jak wspomniał Markus, pracujemy dosyć ciężko, ponieważ nie widzimy innej opcji. Kiedy nas nie będzie, albumy Ultra Silvam zostaną, dlatego nie chcemy wydawać żadnego gówna, skoro mowa o naszym dziedzictwie.
Musicie być perfekcjonistami.
O.R.: Jesteśmy perfekcjonistami, choć żyjemy na tej planecie nie od dziś i zdajemy sobie sprawę z tego, że nie wszystko da się zrobić. Zawsze będziemy chcieli grać lepiej, zawsze będziemy myśleli, że element X lub Y po jakimś czasie można by było poprawić, ale to raczej drobnostki, a nie wielki żal do siebie. Ludzkość jest pełna niedoskonałości – nie stanowimy tu żadnego wyjątku. Właśnie z tego tytułu zawieszamy poprzeczkę wysoko, czasami wręcz nierozsądnie wysoko, bo desperacko pragniemy nagrać coś, czego po prostu nie da się już przebić. O to chodzi w black metalu. Nie chcemy się pierdolić z jakimiś bzdurami i prowadzić zespół na pół gwizdka. Musimy być najlepsi.
Macie bardzo duże ambicje, co oczywiście zawsze jest dobrą rzeczą w sztuce, ale czy ogromne wymagania względem siebie nie bywają destrukcyjne?
M.A: W naszym przypadku nie doszło jeszcze do niczego destrukcyjnego. Jeśli kiedyś poczujemy to, o czym wspominasz, być może zaczniemy się martwić, ale na razie nie mamy ku temu żadnych przesłanek. Rzecz w tym, że dla nas tworzenie muzyki jest czymś pokroju wezwania z zaświatów. Staramy się ponad miarę, bo wierzymy w Ultra Silvam jak w nic innego, a w komplecie z wiarą oraz oczywiście ekscytacją przychodzą ambicje. Brak ambicji powoduje, że stoisz w miejscu, a nawet dosadniej: nudzisz się. Nie zamierzamy do tego dopuścić. Wielu muzyków podchodzi do swoich kapel na zasadzie: Gramy sobie w garażu z przyjaciółmi, super rzecz. Być może czerpią z tego przyjemność, więc szerokiej drogi, lecz u nas takie podejście absolutnie nie ma racji bytu. Radykalizm i zdecydowanie to nasze drugie imię.
Zapytałem o najważniejszą rzecz w tworzeniu na start, bo najpewniej wielu muzyków odpowiedziałoby, że chodzi o progres, ale czy w black metalu tak ściśle zdefiniowanym i hermetycznym jak w przypadku Ultra Silvam istnieje miejsce na jakikolwiek krok do przodu?
O.R.: Będę z tobą maksymalnie szczery – w ogóle nie obchodzi mnie progres. To dobre dla innych, ale zupełnie nie w tym celu zakładaliśmy Ultra Silvam. Jeśli słuchałeś naszych materiałów, pewnie zauważyłeś, że “The Sanctity of Death” jest dość naturalnym rozwinięciem debiutu. Gramy tak, jak graliśmy i nie zmieniamy formuły, ponieważ czujemy się w niej bardzo swobodnie. Powiem nawet więcej: mój plan na ten zespół obecnie nie różni się ani odrobinę od tego, który zakorzenił mi się w głowie na etapie pierwszej demówki. Jeśli piszę nowy materiał i słychać jakieś różnice, to w porządku, ale nigdy nie chciałem wywracać tej kapeli do góry nogami. W życiu bym sobie na to nie pozwolił.
M.A.: Rozwój jest dobry, bo choćby na poziomie warsztatowym słychać pewne różnice między “The Spearwound Salvation” a “The Sanctity of Death”, ale nigdy nie robiliśmy tego świadomie. Wszystko wychodzi totalnie instynktownie. Przyznam, że nie jestem wielkim fanem zespołów, które nagrywają jeden album w danym stylu, ale przy drugim już trudno powiedzieć, czy to na pewno ta sama kapela. Chcę słuchać załóg mających określony kod stylistyczny, czyli wiedzących, czego chcą, a nie wiecznie niezdecydowanych chłoptasiów przestępujących z nogi na nogę.
O.R.: Mam dokładnie tak samo. Wolę, gdy zespół nagrywa płytę będąca rozwinięciem i kontynuacją poprzedniczki niż zmianą tożsamości o 180 stopni. Takie podejście mnie gryzie, bo oznacza, że dana kapela nie ma zbyt wielu ideałów i skacze z kwiatka na kwiatek. Wytycz sobie własną ścieżkę, a następnie podążaj nią zamiast szukać trzydziestu zakrętów bez większej potrzeby.
M.A: Wystarczy posłuchać Iron Maiden. Jeśli zestawisz ich debiutancki album z “Seventh Son of a Seventh Son”, możesz nieźle złapać się za głowę, ale przy chronologicznym odkrywaniu całej dyskografii wyłapiesz bardzo naturalny i konsekwentny rozwój w konkretnym kierunku. Jest to podejście, które sami wcielamy w życie i nie zamierzamy go zmieniać. To dobra forma rozwoju, a nie jakieś cyrki w stylu: Wczoraj graliśmy black metal, a jutro spróbujemy reggae albo hardcore punku.
Rozumiem podejście, ale nie wydaje wam się, że drastyczne przeskoki stylistyczne świadczą o brawurze artystów i szczerości wobec siebie?
O.R.: W porządku, możesz mieć rację, ale to nie jest nasz cel. Nie wydaje mi się, bym kiedykolwiek słuchał zespołu zmieniającego styl z płyty na płytę i cieszył się tym, co przyswajam. W takich sytuacjach zawsze czuję zbyt duży rozdźwięk między dwoma materiałami, na skutek czego dekoncentruję się, a chyba nie o to chodzi.
M.A.: Wychodzę z założenia, że eksperymenty są w porządku i w ogóle, ale jeśli masz ciśnienie na ogromne zmiany, dokonuj ich pod inną nazwą. Zachowaj jakąś spójność zamiast być zespołem dla nikogo.
O.R.: Odnosząc się do twojej tezy, wydaje mi się nawet, że takie radykalne zmiany są odbierane raczej jako nieszczere niż szczere, bo oznaczają brak przywiązania i pasji do czegokolwiek.
M.A.: Jak David Vincent miał ochotę nagrać country, nie robił tego w Morbid Angel i bardzo słusznie, bo byłaby to zdrada ideałów.
Kiedy czytam notki prasowe lub wywiady z wami, czuję ogromną pewność siebie – też odnosicie wrażenie, że obecnie wielu muzyków metalowych niepotrzebnie chowa się za fałszywą skromnością i dobrymi manierami?
O.R.: Zwłaszcza w dzisiejszym black metalu ludziom brakuje konkretów, nie żartuję. Muzycy wystosowują jakieś kilometrowe wywody o niczym, mówią mnóstwo, by ostatecznie nie mówić nic i brzmią wręcz jak jacyś nawiedzeni przedstawiciele handlowi, a nie artyści. Czuję w tym brak szczerości. Zero zaangażowania w sztukę, a zamiast tego promocja produktu. Być może dlatego nie słucham za bardzo nowych kapel, bo na 100 nazw z reguły odrzucam 99. Strasznie wkurwiają mnie takie rzeczy.
M.A.: W tym miejscu znowu wracamy do podnoszenia poprzeczki na niebotyczne wysokości. Jeśli pracujesz nad czymś dniami i nocami, a do tego czujesz, że robisz coś dobrego, pewność siebie jest w tym wypadku zupełnie naturalną rzeczą. Chcesz wręcz wykrzyczeć, jak zajebistą płytę stworzyłeś tak, by wszyscy się o tym dowiedzieli. To absolutnie zdrowe uczucie. Ultra Silvam jest moim zdaniem ostateczną formą black metalu, dlatego brzmimy, jak brzmimy. Nie da się już zabrnąć z tym dalej. Jesteśmy z siebie bardzo dumni, więc dlaczego mamy się z tym kryć, jakbyśmy zrobili komuś krzywdę? Skromność i dobre maniery nie pasują do tego, co robimy.
Klasycy black metalu z lat 90. – jak Emperor czy Satyricon – w momencie tworzenia ikonicznych płyt byli przekonani, że robią absolutnie najlepszą muzykę w historii ludzkości. Zakładam, że podzielacie to podejście.
O.R.: Tak jest, gdybyśmy mieli inne, to byłoby średnio w porządku.
M.A.: Oczywiście, czujemy zresztą bardzo mocną więź z klasycznie blackmetalowymi zespołami, więc nic dziwnego, że mamy podobne podejście. Może żyjemy i tworzymy w innych czasach, ale idee pozostają nietknięte.
Czyli wierzycie, że w najbliższych latach obie płyty Ultra Silvam mogą urosnąć do miana gatunkowych klasyków?
O.R.: To już chyba nie od nas zależy. Jeśli tak się stanie, ucieszymy się, a jeśli nie, to trudno, ale takie kwestie rozstrzygają przede wszystkim słuchacze. Muzycy nie mają tu nic do gadania. Być może nie będziemy postrzegani jako kultowy zespół, ale jesteśmy przekonani, że nasze płyty przetrwają próbę czasu. Każdy, kto ich posłucha za – powiedzmy – dziesięć lat będzie czuł w tym coś aktualnego, a nie próbę podążania za wyświechtanymi trendami.
M.A.: Należy też pamiętać, że dziś muzyka metalowa ma zupełnie inny status niż w latach 80. i 90. To nie jest rzecz, która spokojnie konkurowała z mainstreamem, tylko głębokie podziemie, więc raczej nie zaczniemy wyprzedawać wielkich klubów czy hal. Trudne pytanie. Zobaczymy, co przyniesie przyszłość.
Czy wasz młody wiek i wynikającą z niego witalność można wpisać w poczet najistotniejszych cech Ultra Silvam?
M.A.: Tak nam się wydaje, choć nie do końca. Obecnie już nie jestem aż tak młody, jak w momencie zakładania kapeli, bo mam prawie 30 lat. Chciałoby się, aby obecnie dzieciaki wzięły sprawy w swoje ręce, ale poza tym zgadzam się z tobą.
O.R.: Do tego dochodzi też aspekt koncertowy. Jesteśmy maksymalnie blackmetalowym i radykalnym zespołem, co przekładamy na nasze występy. Nie wiem, czy to kwestia młodego wieku, czy może inspiracji blackmetalową klasyką, ale tak czy siak na żywo zapewniamy maksimum doznań.
M.A.: Esencją muzyki metalowej, rockowej czy punkowej od zawsze pozostaje młody wiek. Twórcy wybitnych płyt, o których wciąż się rozmawia, w momencie ich powstawania mieli mniej niż 25 lat, bo wtedy do głowy wpadały im najbardziej bezkompromisowe pomysły. Trzeba koncentrować się na młodzieńczej energii i dedykacji w imię sprawy. Im mniej masz lat, tym lepiej.
Ale ludzie nie młodnieją i z czasem tracą zapał. Obawiacie się, że może was to dopaść?
O.R.: Nie boimy się tego, ale jeśli dojdzie do takiej sytuacji, prawdopodobnie zorientujemy się na tyle szybko, by w porę odwiesić instrumenty na kołku i pożegnać się. Wiele kapel ze starszej generacji wciąż radzi sobie świetnie, ale są też i takie, które od lat nie powinny istnieć. Wszystko zależy od podejścia. Warto nie dopuścić do momentu, gdy srasz na własną legendę.
Można to robić jak Emperor – grać koncerty, ale nie nagrywać nowych płyt.
M.A.: Wydaje mi się, że to podejście jest w porządku. Ludzie chcą słuchać ich legendarnych numerów, więc mają szansę zobaczyć to na żywo, a jednocześnie nie muszą męczyć się z ewentualnymi próbami powrotu do korzeni czy czegoś takiego. Dobrym przykładem jest też Blasphemy. Wydali dwa albumy, z czego “Fallen Angel of Doom” to jedna z najlepszych płyt wszech czasów, a jednak nie doją fanów i nie nagrywają żadnych gówien.
Podkreślacie, że nie gracie muzyki retro, a jednocześnie obficie czerpiecie z blackmetalowego kanonu sprzed lat. Jak to wytłumaczyć?
M.A..: Jest tak, ponieważ nie zrzynamy z nikogo, nie próbujemy niczego udawać i nie wpasowujemy się w żaden trend. Po prostu robimy swoje, a inspiracje traktujemy jako inspiracje, a nie sposób na kradzież iluś riffów. Rozwijamy formułę, dodajemy dużo od siebie.
Łukasz Brzozowski
fot. materiały zespołu