“Fuck” (“There Is a Hell Believe Me I’ve Seen It. There Is a Heaven, Let’s Keep It a Secret.”)
Trzeci krążek Bring Me The Horizon niesie znacznie więcej zmian w porównaniu do poprzedników. Zespół otwiera się na nowe, sygnalizując istotne zmiany na polu kompozycyjnym, ale jedną nogą wciąż siedzi w starociach. Nic dziwnego, że duża część słuchaczy bez wahania wskazuje “There Is a Hell…” jako jedno z najwybitniejszych osiągnięć Brytyjczyków, bo to właśnie na nim uchwycili esencję własnego stylu, trwając jednocześnie w poszukiwaniach czegoś odmiennego. Przy zachowaniu furii z “Suicide Season”, która objawia się przede wszystkim za sprawą Olivera Sykesa rozdzierającego gardło z pasją, grupa wtłacza w swój nad wyraz przebojowy metalcore środki wyrazu spoza bezpiecznej puli i w “Fuck” widać to dobitnie. Oczywiście zaczyna się w zgodzie z gatunkowymi prawidłami: jest obowiązkowy breakdown, są galopady o göteborskiej proweniencji, ale już parę minut dalej wszelkie oblatane składniki nawet nie tyle schodzą gdzieś w tło, co zostają klinicznie wycięte z numeru. Świetnie sprawdza się zawodząca melodyka smyczków podbijająca refren, a wyciszenie w drugiej połowie kawałka wspaniale kontrastuje z wracającymi na krótką chwilę kąśnięciami gitar. Tutaj było czuć, że zapędy kompozytorskie ówczesnych pupili Epitaph Records sięgały daleko poza rockowe klucze.
“Liquor and Love Lost” (“Count Your Blessings”)
Ta okładka wcale nie jest odrzuconym kadrem z “Gdzie jest Nemo?”, a “Count Your Blessings” właściwie nijak ma się do trwających po dziś dzień tłustych lat w historii Bring Me The Horizon. Być może dlatego jest to płyta tak osobliwa, a do tego dzika i surowa, bo napędzana przede wszystkim instynktem. Na debiutanckim albumie Brytyjczyków nie ma więc wielopoziomowej melodyki, zmyślnych aranżacji na instrumenty spoza rockowego kanonu czy innych takich – w zamian za to są nieustanne sierpy. Każdy boleśniejszy od poprzedniego. Niczym nieregulowane odpryski agresji w wykonaniu wyspiarskiego kwintetu poskutkowały mieszanką deathcore’u (wówczas w szczycie popularnościowo-artystycznym) i coraz głośniej dobijającego się do świadomości słuchaczy nowoczesnego death metalu. Tak się składa, że “Liquor and Love Lost” świetnie sumuje zawartość całości, bo czego tam nie ma?! Rozległe solówki, riffy na więcej niż dwa proste akordy, głęboki do przegięcia growl i ultraciężki walec na koniec, a gdzieś w tym wszystkim melodyka sugerująca fascynację szwedzkim melodyjnym death metalem. Dodajcie do tego naiwny, ale wypluty prosto z trzewi tekst o duchu dziewczyny stale nawiedzającym podmiot liryczny i jest komplet. Na przywitanie w sam raz.
“Follow You” (“That’s the Spirit”)
Tak trzymać? Większość wielbicieli Bring Me The Horizon z pewnością nie podpisałaby się pod tym stwierdzeniem. Już na “Sempiternal” zespół wyraźnie dał do zrozumienia wszystkim, że metalcore to zbyt ciasna przegródka, że poszukiwania nowych środków wyrazu to ich stały cel, nie chwilowa zachcianka. Co prawda krążek z 2013 roku został przyjęty bardzo ciepło, bo zmiany – choć widoczne – to jednak podane w na tyle przyswajalnej formie, że łatwo się z nimi zakolegować. “That’s the Spirit” nie odznacza się podobnym podejściem. Tu zamiast prowadzenia odbiorcy przez rączkę dochodzi do wysłania go na lot ze spadochronem bez żadnych przygotowań i już za samą odwagę w paleniu mostów twórcom należy się duży podziw. Bo szósty album ekipy z Sheffield nawet trudno nazwać porzuceniem metalcore’u na rzecz innej, choć równie spójnej wizji, ponieważ wszystkim rządzi bałagan. Pojawiają się w tym elementy metalu (choć znacznie bardziej piosenkowego i bez pierwiastka “-core”) z drugiej strony podjazdy elektroniczne, a gdzieś na horyzoncie majączą indie rock czy nawet pop. Echa tych dwóch ostatnich w sposób wzorowy budują “Follow You”. Uroczo lepiące się do ucha sekwencje akordów świetnie uzupełnia brzęczący w tle beat bliski lo-fi, a końcówka na totalnym Lostprophets tylko dodaje całości odpowiednio dawkowanego patosu. Bring Me The Horizon zostali za te zabiegi pożarci przez fanów, ale czy w ogóle ich to obchodziło? Chyba nie trzeba odpowiadać.
“Seen It All Before” (“Sempiternal”)
Piąte długogrające wydawnictwo Bring Me The Horizon jest do tego stopnia wyjątkowe, że sprawia wrażenie takiego, które ten zespół chciał nagrać przez całe życie. Że deathcore’owe gonitwy po gryfie, że powolne oswajanie się z czystymi wokalami i bardziej zwartymi strukturami piosenek miały zaprowadzić właśnie do tego miejsca. Na skutek tego powstała rzecz niejako redefiniująca styl formacji. O załodze Sykesa już nie mówiło się w kategoriach kapeli metalcore’owej, a jako w pełni żywym i oddzielnym zjawisku. Coraz śmielej używano tu klawiszy, eksperymentowano z warstwą melodyczną, lecz przede wszystkim postawiono na jak najlepsze piosenki kosztem brutalności jako takiej. “Seen It All Before” wręcz modelowo prezentuje zmiany na gruncie aranżacyjnym w szeregach brytyjskiego składu. Całość prowadzi przede wszystkim rzewna melodia gitary, a Oliver wyraża emocje na różne sposoby, bo skoro płyta jest złożona, to i on nie może być jednowymiarowy. Mimo ciężaru emocjonalnego, kawałek jest rozłożony po równo między alt-metalem a post-hardcorem, ale jednocześnie nigdy wcześniej w tej kapeli nie było słychać aż tyle szczerości. Wszystko z serca. Nic dziwnego, że to najlepiej sprzedający się materiał Bring Me The Horizon.
“Death Breath” (“Suicide Season”)
Oliver Sykes i Lee Malia po latach zgodnie przyznawali, że “Suicide Season” miało być dla nich albumem ostatecznym. Gdyby się nie przyjął, najpewniej zawijaliby żagle, ale jak pokazał czas, przyjął się. Co więcej, po dziś dzień uchodzi za jeden z kamieni milowych w historii metalcore’u. Bring Me The Horizon stało więc przed trudnym zadaniem, ale jego realizacja okazała się prostsza niż można by sądzić. Wystarczyło wziąć cały gniew i rozpierającą energię z “Count Your Blessings”, ale zaprezentować w uporządkowanej formie. Tutaj nie ma miejsca na dziesięć riffów strzelonych w odstępie paru sekund, z których połowa brzmi jak wyciągnięta z paru innych piosenek. Na drugim krążku Brytyjczycy zadają nawet mocniejsze ciosy, bo zamiast rozwarstwiać się na kilka sposobów, uderzają wszystkim, co mają tylko raz, a skutecznie. Do tego wystarczy dodać znacznie trafniej dobraną produkcję i jesteśmy w domu. W “Death Breath” formacja właściwie osiąga kompozytorski szczyt na tamten moment, bo każdy składnik naturalnie wynika z poprzedniego. To jest skondensowana piguła, ale jednak z aspektem przebojowości wysuniętym naprzód – czy to za sprawą rozbujanych pre-djentowych riffów, czy refrenu z dobitnie zaakcentowaną wzniosłą melodią. Właśnie za sprawą “Suicide Season” kwintet z Sheffield wypłynął szerzej niż kiedykolwiek wcześniej i to zupełnie normalne – głupio byłoby nie wypłynąć przy takim albumie.
Koncert? Płyty? Ruszamy z pomocą!
Bring Me The Horizon na żywo to bestia i być może jedyny zespół, który potrafi zgrabnie wymieszać powagę niemal stadionowej produkcji z poziomem energii przekraczającym dopuszczalne normy. Warto zobaczyć, by potem mieć w głowie wspomnienie czegoś noszącego znamiona kultu.
Na szczęście już 6 lutego grupa zawita do gliwickiej Areny, gdzie wesprą ją A Day to Remember, Poorstacy i Static Dress. W dodatku w naszym sklepie – oprócz biletów – znajdziecie też płyty zespołu. Brakuje wam “Amo” albo składaka “2004-2013” w kolekcji? Wszystko to dostępne TUTAJ