Na początek must-have: The Hellacopters “By the Grace of God” (Universal)
Położenie The Hellacopters w 2002 roku było wyjątkowo korzystne. Wpłynęła na to regularność wydawnicza sztokholmskiego składu, ale też widoczny z albumu na album postęp w kwestii songwritingu. Bo Szwedzi zaczynali od chamskiego i piwnicznego rocka, który cuchnął nordycką speluną, fajkami bez filtra i nieprzetrawioną wódą, lecz już od “Grande Rock” zaczęło dochodzić do istotnych zmian. “By the Grace of God” to naturalna konsekwencja tego schematu działania, a jednocześnie rzecz przyrządzona z największym pietyzmem i profesjonalizmem. W końcu nie bez powodu fani grupy typują ten materiał jako najlepszy. Piąty pełny krążek tej załogi to oczywiście rock’n’roll przemieszany z hard rockiem, ale jednocześnie podany w bardzo przebojowym wariancie, niejednokrotnie zaglądający do popowego oblicza The Beatles, stadionowy w guście złotych lat Kiss i bezkompromisowy jak stare Misfits. To muzyka absolutnie wakacyjna – wypełniona szybko ucinanymi solówkami, dialogami gitary rytmicznej z prowadzącą i poziomem adrenaliny, który nie spada w żadnym momencie. Dynamika materiału w połączeniu z wyśrubowanym poziomem energii wciąż działa, mimo że minęło już ponad 20 lat od premiery, ale niech nikt nie myśli, że to beztroskie pioseneczki o niczym. Pod płaszczykiem wpadających w ucho patentów Andersson mocuje się tu z egzystencjalnymi dołami, a powtarzany w “Rainy Days Revisited” komunikat o tym, że deszczowe dni zawsze nadejdą, brzmi wyjątkowo gorzko. Jak to w życiu.
Już się znamy – czas na coś nieoczywistego: The Solution “Communicate” (Wild Kingdom)
Niby w nazwie jak byk stoi rozwiązanie, ale The Solution to sprawa wyjątkowo problematyczna. Założony w 2004 roku projekt jest jedną z ciekawszych inicjatyw, w których palce maczali Nicke Andersson i Scott Morgan, ale sami zainteresowani mogą być innego zdania – ostatni album wydany pod tym szyldem to “Will Not Be Televised” z 2008 roku. Czas mija, a wieści o nowościach brak. Aż szkoda, bo “Communicate” to piosenki niby zakorzenione w rocku, ale w zupełnie inny sposób niż The Hellacopters czy już tym bardziej jakikolwiek inny projekt Anderssona. Panowie sięgnęli do absolutnych korzeni tej muzyki, czyli właściwie możecie zapomnieć o świszczących przesterach, festiwalu solówek i innych przymiotach z podręcznika żarliwego hard rocka. Tutaj dominuje przede wszystkim posępna rytmika bluesa, którą na każdym odcinku płyty uzupełnia zgoła odmienny, choć podobnie melancholijny puls soulu. Gatunkowy przekładaniec sprawdza się świetnie, tym bardziej że twórcy nie podchodzą do niego ze strachem. Jeśli mogą wrzucić harmonijkę ustną i dęciaki w jeden utwór, nie wahają się. Jeśli chcą użyć kobiecych chórków, a dodatkowo wesprzeć je melodią organów hammonda na dalszym planie – żaden problem. Jednocześnie całość w ogóle nie brzmi jak poligon próbny dwóch kolesi, którzy nie mają pojęcia, co robią, ale to chyba nie powinno podlegać dyskusji. Skoro w skład wchodzą ludzie z latami doświadczenia w rock’n’rollu, czyli muzyce opartej w lwiej części na odpowiednim poczuciu rytmu, to musiało im się udać. I udało się.
Kochasz metal? Udowodnij: Death Breath “Stinking Up the Night” (Black Lodge Records)
Pewnie, że można było tu wstawić którąkolwiek z trzech pierwszych płyt Entombed i rzucić parę utartych sloganów, ale byłoby to zbyt proste. Najpewniej 95% osób odwiedzających tego bloga ma świadomość wielkości “Clandestine” czy “Wolverine Blues” i nie trzeba ich o tym przekonywać. Poszukując najczystszego destylatu metalu powstałego za sprawą Nickego Anderssona, trzeba teleportować się z głębokich lat 90. do roku 2006, gdy świat ujrzał debiut Death Breath? Spodziewaliście się taniego klona Entombed ze zlepkiem riffów w typie “Living Dead” i innych przebojów? Nic z tych rzeczy. “Stinking Up the Night” to beztrosko prujący do przodu death metal, który z “Left Hand Path” wiąże wyłącznie przynależność gatunkowa. Jedyny pełny album Death Breath jest ulokowany znacznie bliżej punka, a pod kątem motoryki czy specyfiki niektórych riffów trudno odmówić mu powiązań z thrash metalem. Ponadto materiały Entombed zawsze cechowała złożoność – bardziej w kwestii feelingu niż przebierania palcami po strunach – przy czym omawiany tu materiał nie ma w sobie nawet grama subtelności, a już tym bardziej ambicji. Po prostu tercet wciska pedał gazu do oporu, wrzuca w to wszystko mroczne opowiastki o zombiakach i kreaturach z uniwersum Lovecrafta, do tego raz na jakiś czas odpali złowieszcze solo i koniec. Ożywcza bezpardonowość tej płyty powinna kupić każdego, kto siedzi w death metalu nie od dziś. To piwniczny, brudny, a przede wszystkim celny strzał prosto między oczy. Sama esencja: grób, stęchlizna i niepokój.
Słowem zakończenia: jeśli polubiliście się już z Nickem, to macie świetną okazję, by zobaczyć go aż dwa razy na tegorocznej edycji Mystic Festival. Muzyk pojawi się wraz z The Hellacopters oraz Lucifer, bilety do kupienia TUTAJ.
Łukasz Brzozowski
zdj. Grand Murdoch Photography