Na początek must-have: Sweven “The Eternal Resonance” (Ván Records)
Jak dotąd jedyny album Sweven muzycznie broni się w stu procentach, ale to nie przechadzka po parku, raczej kilkutygodniowe wędrówki przez bagniste tereny Transylwanii. W wywiadzie dla Soundrive Robert Andersson przyznał, że prace nad “The Eternal Resonance” wydrenowały go psychicznie i o ile w wielu przypadkach można by to uznać za czcze gadanie, o tyle tutaj trudno coś kwestionować. Prawie trzyletnie wydawnictwo, będące naturalną kontynuacją “Sweven” Morbus Chron, zachwyca na każdym polu, ale i przeraża – trudno się w to wgryźć na raz. Psychodeliczne odloty gitar, szeroko rozpisane melodie często odgrywające ważniejszą rolę niż riff-głaz i atak blastów, czy rozpasanie czasowe z pewnością nie pomagają. Tym bardziej, że jeśli o “Sweven” jeszcze można by rozmawiać w kategoriach death metalu, tak o Sweven w żadnym wypadku. Jedynym łącznikiem między wspomnianym nurtem a skandynawskim tercetem pozostaje wyłącznie rozhisteryzowany ryk Anderssona. Numery na “The Eternal Resonance” płyną bez zakłóceń, potem załamują się pod okazjonalnymi przyspieszeniami, by później znowu dryfować i zmieniać kierunki najbardziej subtelnie jak się da. Jest w tym coś onirycznego, ale to nie miły sen, a gorączkowy koszmar, gdy pozorny spokój potęguje lęk. Ten album to coś jak ścieżka dźwiękowa do gotyckiego horroru, którego nikt nie nakręcił – w dodatku przyjęta z dużym entuzjazmem, tylko że Robert nie stanął na scenie, by zbierać oklaski. Zamiast tego znowu zapadł się pod ziemię. Czyż nie uroczo?
Już się znamy – czas na coś nieoczywistego: Temisto “Temisto” (Pulverised Records)
“Sweven” Morbus Chron to płyta w dużej mierze oderwana od death metalu i mimo że po jej premierze zespół na dobre wyjął klucz ze stacyjki, to i tak wielu widziało w niej kierunkowskaz dla dalszych poszukiwań Roberta Anderssona. Poszukiwań wolnych od gatunkowych kompromisów i ograniczeń, jakie niesie za sobą ekstremalny metal w pierwotnej formie. Jednak przewidywania okazały się niecelne, bo wół szybko przypomniał sobie, jak cielęciem był. Na pierwszym i prawdopodobnie już ostatnim materiale Temisto Andersson ma znacznie mniej do powiedzenia – w Morbus Chron zajmował się całą muzyką, a tu wyłącznie wokalami i produkcją – lecz to właśnie jego głos jest fundamentem, dzięki któremu “Temisto” wciąż jawi się jako perła, a nie szprotka w śmierćmetalowym oceanie. Bo debiut załogi ze Sztokholmu to death zagrany zgodnie ze wszystkimi zasadami, lecz bez łatwizny, bez ścieżek na skróty, bez małpowania starszych kolegów. Rakietowe tempa każdego z numerów nie są cyniczną opcją do popisywania się walorami technicznymi, a naturalnym środkiem w ramach którego prymitywna i nieobliczalna energia metalu śmierci uwalnia się w pełni. Oczywiście dużo się tu dzieje – są solówki, są zwolnienia, jest rzemiosło na wysokim poziomie – ale zamiast idealnie nijakich piosenek wydawnictwem rządzi niczym niezmącony zew. Czasami w tym wszystkim zabraknie perfekcji, przejście na perkusji okaże się nieco pokraczne, a gitarzysta w amoku zapomni o dociśnięciu strony, lecz to tylko dodaje autentyzmu. Równie solidnie dodaje go też Andersson, który wyje, dławi się i wrzeszczy – trwa w obłędzie bez przerwy. Właśnie takie albumy świadczą o bezkompromisowości i wulgarnej mocy death metalu.
Kochasz metal? Udowodnij: Morbus Chron “Sleepers in the Rift” (Pulverised Records)
Zatwardziali metalowcy lubią powtarzać, że w przypadku 95% kapel najlepszymi momentami działalności zawsze pozostają pierwsze demówki i debiutancki album. Być może jest to nazbyt radykalne stwierdzenie, ale należy oddać jedno – inauguracyjne materiały adeptów ekstremy wyjątkowo często zawierają skondensowaną dawkę młodzieńczej furii i toporności podbijanej neoficką pasją. Kompromisy? Brak. Zdroworozsądkowe pobudki? Szukajcie gdzie indziej, na pewno nie na “Sleepers in the Rift”. Pierwsza płyta Morbus Chron to wyjątkowo szczeniacki i niedbały ochłap death metalu. Mimo szwedzkiego paszportu, największy dopływ inspiracji zespołu pochodzi z krypty, w której wyleguje się Autopsy: ogłuszające talerze, wyjątkowa sympatia do zwolnień w duchu złowrogiego doom metalu i najistotniejszy w tym wszystkim pęd przed siebie. Jednocześnie krążek z 2011 roku jest nad wyraz osobliwy. Maniakalny skowyt Anderssona nie brzmi jak setne dziecko Chucka Schuldinera, piwniczna produkcja sprawia wrażenie bliższej Disembowelment czy Winter niż Morbid Angel, a nieporadność muzyków (każdy z nich w momencie premiery miał mniej więcej rok/dwa stażu w obsłudze instrumentu) tylko podsyca fermentującą agresję. Słychać ją zresztą na każdym kroku – czy to w świdrującej solówce z “Dead Body Pile Necrophile”, czy to w końcówce “Creepy Creeping Creep”, gdzie Anderssona dzielą milisekundy od wyplucia płuc i tchawicy. Monolit.
Łukasz Brzozowski
zdj. Stefan Bollman