Na początek must-have: “Sunbather” (Deathwish Inc.)
Już pierwsze “Roads to Judah” – choć skromne na poziomie technicznym czy strukturalnym – ukazało ambicjonalne zapędy Deafheaven. Niby wplatanie wpływów black metalu w ramy shoegaze’u i post-rocka już wtedy nie było niczym nadzwyczajnym (od jakiegoś czasu z powodzeniem zajmował się tym Alcest), ale Amerykanie podeszli do tej mieszanki znacznie bardziej radykalnie. Jeśli rozpędzali się do blastów, wściekłego tremolo na gitarach i jazgotu Clarke’a, wchodzili na wysoki poziom brutalności, a mimo kontrolek rozgrzanych do czerwoności i tak zachowywali przy tym rozlewiskowo-oniryczną aurę wypracowaną przez takie tuzy jak Slowdive czy Ride. “Sunbather” okazało się więc płytą przełomową, ponieważ zespół wyważył wszystkie drzwi kopniakiem, nie myśląc o konsekwencjach i radził sobie znacznie pewniej niż na debiucie. To album maksymalnie dopracowany, który niejako ukonstytuował definicję post-black metalu w latach dziesiątych, bo okazało się, że nawet najbardziej intensywne kostkowanie czy inne składowe estetyczne sczerniałego metalu można swobodnie ubrać w ciepłą produkcję, a przede wszystkim skrajnie odmienny szkielet emocjonalny. Na “Sunbather” nie ma bezdennej rozpaczy, nienawiści propagowanej na różne sposoby czy zaglądania w otchłań – jest za to melancholia, nadzieja na lepsze jutro i rozterki codzienności, co już z miejsca wrzuca zespół od strony konwencji znacznie bliżej screamo czy post-hardcore’u niż metalu. Lata mijają, a najpopularniejszy krążek Kalifornijczyków nie starzeje się ani trochę, bo już od dawna jest pomnikiem trwalszym niż ze spiżu.
Już się znamy – czas na coś nieoczywistego: “Infinite Granite” (Sargent House)
Post-blackmetalowa nisza przyniosła światu wiele ciekawych albumów i początkowo uchodziła za wyjątkowo świeże zjawiskko, ale w ostatecznym rozrachunku była zbyt zerojedynkowa, a w efekcie ograniczona. Deafheaven wiedzieli o tym doskonale, dlatego “Ordinary Corrupt Human Love” dosyć jednoznacznie sugerowało, że zespół z San Francisco zamierza poszukiwać dalej i szerzej. Efektem porzucenia dotychczasowych przyzwyczajeń okazało się “Infinite Granite”, czyli płyta w znacznym procencie okrojona z blastów, rakietowych temp i desperackiego skrzeku wokalisty. Zamiast tego grupa postawiła na niemal stuprocentową eksplorację wątków shoegaze’owych, co nie przypadło do gustu dużej grupie fanów. To zrozumiałe, bo element kontrastu zawsze uchodził za jeden z czynników sukcesu Deafheaven, a usunięcie go sprawiło, że muzyka formacji stała się znacznie bardziej jednowymiarowa. Krążek z 2021 roku nie jest idealny. Momentami zespół nie tyle pływa, co tonie w oceanie reverbu, na skutek czego niektóre kawałki wydają się nie zmierzać do żadnego celu. W dodatku Clarke’owi daleko do wybitnego śpiewaka, a jego wokale – mimo że autentyczne jak nigdy – warsztatowo odbiegają od perfekcji. Mimo tego, to właśnie potencjalne minusy nadają materiałowi niepowtarzalnego charakteru. Jest w tym coś podobnego jak u Katatonii z czasów “Discouraged Ones”, gdzie mimo niedoskonałości na wielu polach muzycy nadrabiają niedostatki końską dawką emocji, szczerości i wiary w to, że zmiana kierunku okazała się dobrym posunięciem. W przypadku “Infinite Granite” można jak najbardziej się ku temu przychylić.
Kochasz metal? Udowodnij: “Demo” (wyd. niezależne)
Nie jest tak, że pierwsza demówka Deafheaven to nieporadne początki pryszczatych nastolatków, którzy ledwo opanowują instrumenty, a jednak inauguracyjny materiał Amerykanów ma w sobie rozpierająco młodzieńczą energię, której nigdy później nie uchwycili w równie dużym stopniu. Czteroutworowe wydawnictwo to wobec tego wciąż Deafheaven, ale inne niż to, które kojarzymy z “Sunbather” czy “New Bermuda”. Przede wszystkim całość – mimo wyraźnie zaznaczonych elementów shoegaze’u czy post-rocka – jest znacznie bliższa klasycznie pojmowanemu black metalowi. Wątki zaczerpinięte z rocka alternatywnego funkcjonują tu na zasadzie istotnego, ale jednak dodatku, który w dużej mierze ma podkreślać siłę blackmetalowych ciosów, a nie stawać z nimi w jednym rzędzie. Świetnie słychać to w otwierającym “Libertine Dissolves”, który po odpowiednim liftingu brzmienia i podrzuceniu odrobiny heavymetalowego majestatu mógłby sprawdzić się jako numer Dissection z okolic “Storm of the Light’s Bane”. Podobne – choć odmienne estetycznie wrażenia – przynosi akustyczne “Bedrooms”, którego natura bliska folkowi przywołuje skojarzenia z “Kveldssanger” Ulvera. Zbliżonych wrażeń na przestrzeni tego niespełna 25-minutowego materiału jest zresztą całkiem sporo i aż szkoda, że Deafheaven nigdy nie uciekli w podobne rejony. Obserwowanie grupy w najwcześniejszym stadium, gdy jeszcze nie do końca wiedziała, co robi, mając z tyłu głowy jej sukces i obecny styl, to prawdziwa przyjemność. Tym bardziej, że to żadna garażowa ciekawostka dla maniaka, a wyjątkowo solidny black metal wyjątkowo aktualny w momencie premiery.
Łukasz Brzozowski
zdj. Robin Laananen