David, podobno jesteś wielkim fanem Meshuggah?
DR: Zgadza się!
Za co lubisz ich najbardziej?
DR: Doceniam to, że pierwsze skrzypce grają u nich rytmika i groove. Wiem, że większość osób kojarzy Meshuggah z muzyczną matematyką i technicznymi zawiłościami, ale dla mnie bardziej liczy się ta bujająca ściana dźwięku, którą tworzą na płytach.
Myślałem, że powiesz coś o oryginalności.
DR: To też, bez dwóch zdań. Są pionierami, bez których nie byłoby Animals As Leaders, Periphery i całego szeregu podobnych kapel, które potraktowały pierwsze płyty Meshuggah jako punkt wyjścia do własnych poszukiwań. Można analizować ich pod tym kątem, można też zagłębiać się w jakieś techniczne detale, które siedzą w tej muzyce pod powierzchnią, ale tak jak wspomniałem, dla mnie najważniejszy jest groove.
Zacząłem od tej strony, bo ciekawi mnie, czy da się znaleźć przestrzeń na bycie oryginalnym w takim zespole, jak Gaupa.
DR: Staramy się. Określenie progresywny można interpretować na milion sposobów – ja lubię myśleć o muzyce progresywnej jako muzyce, która podlega ciągłym zmianom i nie stoi w miejscu. Staramy się przenieść takie podejście na własne numery, chcemy, żeby zaskakiwały odbiorcę ciągłymi zmianami i żeby nie były tylko zlepkiem kilku powtarzających się motywów. Nie jesteśmy progresywni jak Meshuggah, pod kątem technicznych zawiłości nie ma u nas czego szukać. Może kiedyś. (śmiech)
Czyli nie ma w was usilnego pragnienia wyróżnienia się z tłumu?
DR: Usilnego nie. Staramy się za to zachować taką twórczą ciekawość czy naiwność. To jest dla nas najważniejsze. Chcemy uniknąć myślenia zamkniętego w szufladkach, typu: “Teraz siadamy i piszemy numer w takim, a nie innym stylu”.
ES: Zgadzam się, najważniejsza jest ta otwartość. Każde z nas wnosi do zespołu inne wpływy i wszystkie je musimy wziąć pod uwagę, bo właśnie ta różnorodność czyni nasze numery interesującymi. W procesie twórczym każdy numer podlega z tego względu wielokrotnym zmianom, co bywa bardzo czasochłonne, ale nie szkodzi – moim zdaniem lepsze to niż klapki na oczach i myślenie schematami.
Miejska legenda głosi, że ludzi z Nuclear Blast przekonał do was zapis live streamu, który zagraliście w trakcie pandemii. Dla mnie to o tyle ciekawe, że w przypadku większości zespołów live streamy stały się symbolem pandemicznej bylejakości i prób radzenia sobie po omacku z nową sytuacją, a dla was były przepustką do większej kariery.
ES: Tak czy inaczej ciężko było się przestawić. Jasne, lubimy muzykę, którą gramy, ale obecność publiki też jest istotna. Granie do kamery miało dziwny posmak. Możesz sobie tylko wyobrażać, że gdzieś po drugiej stronie łącza jest ktoś, kto faktycznie to ogląda. Dla mnie to było bardziej jak nagrywanie kolejnej płyty, bo w przeszłości zdarzało nam się już nagrywać na setkę, niż jak granie koncertu.
DR: Wtrącę się i dodam, że każdego z nas można by pewnie nazwać introwertykiem. W trakcie koncertów raczej nie nawiązujemy wielkiego kontaktu z publicznością, konferansjerka pomiędzy utworami jest zwykle ograniczona do minimum. Wolimy, żeby muzyka mówiła sama za siebie. Zatem w pewnym sensie to dla nas naturalne, żeby w trakcie grania skupić się na sobie, a nie na całej reszcie. Zwykle podczas koncertu widzę tylko ścianę swoich włosów, swoją gitarę i kolegów z zespołu. Może dlatego dobrze odnalazłem się w graniu do kamery. Na początku było dziwnie, bo skończyliśmy pierwszy numer i nikt nie bił braw. Ale z czasem cała ta sytuacja zaczęła mi się nawet podobać, bo mogłem skupić się na graniu i tylko na graniu.
Ta introwertyczna postawa na scenie to świadomy wybór, czy przedłużenie waszych charakterów?
ES: Chyba bardziej to drugie. Od zawsze musieliśmy wysłuchiwać dobrych rad, że powinniśmy mieć przygotowane jakieś przemowy na wypełnienie przerw pomiędzy piosenkami, i tak dalej. Ale to nieprawda: jest mnóstwo zespołów, które ogranicza ten kontakt do minimum, płynnie przechodząc z jednego utworu w drugi, i jakoś daje sobie radę. My też wolimy taką postawę, bo dzięki temu odbiorca może się skupić wyłącznie na muzyce. Oczywiście niektórzy dobrze wychodzą na gadaniu ze sceny, ale do tego trzeba mieć zacięcie i odpowiednią charyzmę.
DR: Kiedy idę na koncert, wolę sam wyrobić sobie opinię na jego temat. Widziałem już mnóstwo gigów, które zostały przegadane przez frontmana i nie wyszło im to na dobre, wręcz przeciwnie. „Teraz zagramy taki a taki numer, opowiada on o tym i o tym, powinniście go odebrać w taki, a nie inny sposób”. Nie jestem fanem takiego podejścia. W Gaupa kwestię interpretacji wolimy pozostawić słuchaczowi. Na pewno, jak powiedział Erik, jest to pokłosie naszych charakterów, ale jednocześnie uważamy, że tak jest po prostu lepiej.
A bycie zamkniętym w sobie może stanowić przeszkodę w rozwijaniu się jako zespół i docieraniu do nowych odbiorców?
DR: Nie wydaje mi się. Możesz przykuwać uwagę innych także będąc wycofanym. Nie zawsze ma to związek z umiejętnościami interpersonalnymi. Nawet teraz, słuchając, jak ja mówię dużo, a Erik trochę mniej, wyciągasz o nas jakieś wnioski, i nawet w ten sposób wywiera się JAKIEŚ wrażenie. Jako zespół nie mamy parcia na szkło. Emma i Jimmy czasem pogadają z kimś po koncercie, podczas gdy cała reszta składa swój sprzęt i idzie odpocząć. (śmiech) Zwykle po skończonym graniu potrzebuję się wyciszyć, a interakcje społeczne mogą pożerać całe mnóstwo energii.
Skoro już wspomnieliśmy o waszym angażu w Nuclear Blast, to jak to widzicie – przejście do dużej wytwórni nadal ma taką samą wagę jak, powiedzmy, dziesięć lat temu?
DR: Podejrzewam, że nie. Duże labele nie mają już takiego monopolu jak kiedyś. Nadal dysponują jednak rozbudowaną siatką kontaktów i wiedzą, jak dotrzeć do nowych słuchaczy. Pod tym względem wraz z przejściem w „erę cyfrową” nic się nie zmieniło. Poza tym, NB to w dalszym ciągu niezależna wytwórnia – jasne, chyba największa na świecie, ale mimo wszystko. Gdybyśmy dołączyli do Sony czy Wernera, pewnie zostalibyśmy potraktowani jak wytwórcy produktu, który należy później sprzedać. Tutaj żadnych nacisków nie było, mimo że na początku trochę się obawialiśmy, że kogoś najdzie ochota, by ingerować w nasze piosenki i mówić nam, w którą stronę iść. Na szczęście nic takiego się nie stało i dostaliśmy zielone światło, żeby robić to, na co mamy ochotę.
Ale wszyscy znamy mnóstwo przykładów kapel, które po przejściu do większej wytwórni już nie były takie same. Choćby Graveyard czy Witchcraft, żeby nie wychodzić poza Szwecję.
DR: Sugerujesz, że może nas spotkać to samo?
Prędzej to, że nawet jeśli obecnie takie naciski nie mają miejsca, to kiedyś było inaczej.
ES: Zespoły często podejmują ruchy, które z zewnątrz mogą wydawać się dziwne, ale z ich własnej perspektywy jak najbardziej mają sens. I jeśli mowa wyłącznie o rockowo/metalowej bańce, to mam wrażenie, że te zmiany zwykle zachodzą samoistnie, bez nacisków ludzi spoza kapeli.
DR: Ale mamy kilku wspólnych znajomych z zespołem, którego nazwę pominę, z naprawdę dużego labelu, większego niż Nuclear. Są stąd, ze Szwecji. Parę razy wspomnieli, że kiedy wysłali do wytwórni nagrania demo, spotkali się z odpowiedzią, że „to nie to” albo że spodziewano się czegoś bardziej przebojowego. Wszystko zależy od tego, jacy ludzie pracują w wytwórni i jak jasno wyklarowana jest ich wizja, jaką muzykę chcieliby wydawać. No i od zespołu też. Niektórzy mają poczucie, że muszą odpłacić się wytwórni za zaufanie i otworzyć się na jej sugestie. A jeśli zrobisz to raz, to będziesz to później robić bez przerwy. Zatem tak, takie sytuacje nadal mają miejsce. Kiedy mówimy, że jesteśmy wdzięczni za stuprocentową niezależność, jaką nam pozostawiono, to dlatego, że naprawdę ją doceniamy.
Macie w zespole wokalistkę, która według wielu opinii przypomina stonerowe wcielenie Björk. Z waszej perspektywy towarzyszą temu jakieś ograniczenia? Wiecie – takie uczucie, że powinniście wstrzymać konie i zostawić wokalom trochę więcej przestrzeni.
ES: Powiedziałbym, że jest wręcz odwrotnie. Emma ma z nami dość ciężko. Zwykle pracujemy nad nowymi utworami kolektywnie, i Emma oczywiście jest częścią tego procesu, ale na początkowych etapach prac nigdy nie myślimy o wokalu: ani o tekstach, ani aranżacjach, ani melodiach wokalnych. Ona sama musi znaleźć sobie miejsce w piosence i wymyślić, co chciałaby w niej zrobić. Później trochę dopasowuje się do nas, a my do niej – taki obustronny kompromis. Podoba mi się to, że Emma wie, kiedy coś powiedzieć, a kiedy nie mówić nic. Dysponuje dobrym wyczuciem. Mamy w dyskografii kilka numerów, które trwają przykładowo siedem minut, a cały tekst do nich mieści się w zaledwie kilku linijkach.
DR: Ten proces zmieniał się na przestrzeni lat. Kiedy zaczynaliśmy, zdarzało nam się zbierać na salce prób tylko w czwórkę, bez Emmy. W tamtym czasie byliśmy trochę nadaktywni, a na pewno przepełnieni młodzieńczym entuzjazmem. Potrafiliśmy na jednej próbie napisać trzy nowe utwory. Później stawialiśmy Emmę przed faktem dokonanym – „tu są gotowe numery, teraz dołóż do tego tekst”. Okazało się, że to dla niej bardzo stresujące. Dlatego poczynając od drugiej płyty postanowiliśmy zmienić sposób pracy. Emma jest bardziej zaangażowana w songwriting i często bierzemy poprawkę na różne jej sugestie. Myślę, że to później słychać na płytach. Instrumenty nie przekrzykują się już z wokalem, panuje pełna symbioza.