Od Sasa do Lasa, bo eklektyzm to rzecz święta – Haken i Between the Buried and Me
Nieprzypadkowo na pierwszy ogień wystawiam duet, który 24 lutego napoci się w warszawskiej Proximie, bo mimo dzielących różnic, obie grupy łączy znacznie więcej, niż tylko pojemna klasyfikacja stylistyczna. Haken i Between the Buried and Me już parę lat temu zostawili większość progmetalowej konkurencji w tyle, przenosząc się do własnej ligi. Wynika to nie tylko z relatywnie długiego stażu czy paru dobrze przyjętych płyt na koncie, ale i z podejścia – w przypadku obu kapel chodzi o stawianie sobie nowych wyzwań, a mimo upływu lat w ogóle im się to nie nudzi.
Haken zaczynał zgodnie z tradycjami, na dwóch pierwszych albumach zapożyczając wszystko, co się da z katalogu Dream Theater (to nie żarty – “Visions” Brytyjczyków bardzo chętnie zestawiano z wydanym w tym samym roku “A Dramatic Turn of Events” autorstwa Johna Petrucciego i kolegów), ale szybko zboczyli ze ścieżki wyłącznie poprawnych uczniów rozwiązujących wszystkie zadania zgodnie z kluczem, lecz bez własnej inwencji. Na “The Mountain” wyszli z bezpiecznej klatki, stawiając na przebojową posępność godną Porcupine Tree i kompozytorską brawurę King Crimson, a odkrytą wówczas drogą maszerują aż do dziś. Przy ostatnich jak do tej pory “Vector” i “Virus” do układanki dorzucili znacznie więcej metalu, ale nadchodzącą “Fauna” prawdopodobnie przełamie tę tendencję, bo premierowe single – zwłaszcza “Nightingale” – udowadniają, że w Haken zawsze chodziło swobodę i możliwość opowiadania historii przy użyciu różnych środków. Oni są jak tęcza – wielobarwni, a przy tym budzą podziw.
W przypadku Between the Buried and Me sytuacja wygląda podobnie, choć Amerykanie są nawet bardziej radykalni, ponieważ od samego początku szli pod prąd, przepychając się z równie młodymi kolegami, a starszym następując na odciski w gonitwie po miejsce w progmetalowym królestwie. Już na debiutanckim albumie bez wahania zmieszali techniczny death metal z królującym wówczas metalcorem, a dodatkowo opakowali całość w prog rocka, ale prawdziwe objawienie nastąpiło przy ikonicznym dziś “Colors” – bo czego tam nie ma? Prog metal wchodzi w konszachty z rockiem alternatywnym, maksymalnie współczesny death metal tłucze się z nastawionym na melodię metalcorem, a wszystkie odległe światy zespół scala w jedność maksymalnie ekspresyjną emocjonalnością. Czasem bywa to wyjątkowo intymne, wręcz na granicy cierpliwości słuchacza, ale to świadczy wyłącznie o daleko idących ambicjach składu. Ograniczenia? Brak. Moc wyobraźni? Jak najbardziej – poprosimy tak dużo, ile tylko można.
Chłopaki nie płaczą? Wierutna bzdura! Niech płaczą, ile wlezie – Leprous i Vola
Leprous i Vola to moje ulubione relatywnie młode kapele, które można wrzucić do progmetalowego wora, ponieważ pochodzą ze Skandynawii, a jak wiadomo, w Europie Skandynawowie nie mają wielkiej konkurencji. Przytoczone grupy łączy więc pociąg do innowacji – ponieważ celem kapel pozostaje budowanie własnej konwencji, a nie podkradanie cudzesów – oraz emocjonalny ekshibicjonizm podany w piosenkowej formie. Artyści z północnej części Starego Kontynentu znają multum sposobów na łączenie mentalnych zgrzytów z lepiącymi się do ucha melodiami, a oba przytaczane składy nie są wyjątkiem.
Leprous już przynajmniej od czasów “Coal” – czyli od dekady – nazywany jest progmetalowym odpowiednikiem Radiohead i o ile takie porównania często należy przyjmować z przymrużeniem oka lub nawet obu, o tyle tutaj trudno się z czymkolwiek kłócić. Norwescy dżentelmeni, którzy znaleźli złoty środek między matematyką a melodią mają wiele wspólnego z ekipą Thoma Yorke’a, choć przede wszystkim od strony podejścia niż samych utworów. Einar Solberg to szalenie ambitny facet, więc zaczynając od klasycznie rozumianego prog metalu na pierwszych dwóch albumach, szybko przeskoczył w wątki, które pozwalają na znacznie swobodniejszy przypływ emocji – głównie tych negatywnych. Świetnie obrazują to trzy ostatnie albumy grupy, z największym naciskiem na “Pitfalls”. Obecnie Leprous ma znacznie bliżej do rockowej szufladki. Mimo że wciąż słychać u nich przedrostek “prog-”, to i tak robią wszystko po swojemu. Czasami do struktury numerów dorzucą wpływy indie, czasami czerpią z tradycji gorzkiego dark popu, czasami konstruują atmosferę z filmowym rozmachem (“Distant Bells” i “Castaway Angels” – polecamy). Czy trudno się w tym odnaleźć? Raczej nie, bo grupa z Notodden stawia na hity, więc nie dość, że przeżyjecie weltschmerz, a w kąciku oka zakręci wam się łezka, to w dodatku zapamiętacie wszystkie refreny. Chyba całkiem dobry układ.
Vola – mimo widocznych z daleka różnic – przeszła podobną drogę. Początkowo nazywano ich bardziej melodyjnym odpowiednikiem Meshuggah i wciskano z uporem maniaka do świata djentu, ale na “Applause of a Distant Crowd” Duńczycy zagrali na nosie gatunkowym purystom. Przede wszystkim – wspomniany djent został właściwie wycięty z muzyki zespołu, a jeśli się pojawiał, to raczej na zasadzie dodatku, nawiązania do przeszłości, niż bazy poszukiwań. W związku z tym Asger Mygind wraz z trzema kolegami nagrali neo-progową perłę, podobnie jak Leprous, dzięki wyjściu z szafy. Nawet jeszcze bardziej niż norwescy koledzy postawili na słodką melodykę popu, nie obawiali się zaakcentować miłości do senno-porywczego anturażu Deftones, a w wielu miejscach pozwalali sobie też na shoegaze’owe rozlewiska, pokazując wszystkim, że jeśli chcesz być najlepszy, to musisz wzorować się na najlepszych. Vola w dalszym ciągu kontynuuje przygodową wędrówkę i mimo że ostatni “Witness” jest już nieco słabszy, bo bardziej przewidywalny oraz skupiony dookoła metalowego trzonu, to i tak trudno o bardziej kreatywną formację w tym światku. Panowie doskonale wiedzą, że muzyka jest świetnym medium, dzięki któremu w pełni dowolnie można przekazywać wszystkie emocje, więc skwapliwie z tego korzystają, bez zawahania wystawiając na wierzch wszystkie stany: od tęsknoty aż po pustkę; od smutku przez tlącą się nadzieję; od gniewu do melancholii. Oni są jak ty lub ja – pełni uczuć.
Bez piosenek nawet się nie pokazujcie – Caligula’s Horse i Thank You Scientist
Ostatnia para w tym zestawieniu jest być może najbardziej osobliwa, a z pewnością najbardziej zróżnicowana. Jedni grają prog metal wywodzący się z dziedzictwa legend rzędu Dream Theater, głównej inspiracji drugich należy szukać w jazzie. Jedni pochodzą z Australii, drudzy z USA. Ci pierwsi bez zająknięcia kompilują wszystkie wpływy współczesnego alt-metalu i djentu – także w warstwie produkcyjnej – a drudzy są organiczni do granic możliwości. Jednak łączy ich miłość do piosenkowych form, mimo zagmatwanych struktur.
Gdyby spojrzeć na muzykę Caligula’s Horse wyłącznie od strony teoretycznej, znajdziecie w niej wszystko, co najgorsze. Są niedorzecznie nisko zestrojone gitary i quasi-meshuggowate riffy, są niekończące się festiwale solówek, zbyt długie utwory, bliskie przywiązanie do technicznego aspektu muzyki… a jednak brzmi to znacznie lepiej, niż można by przypuszczać. Australijczycy mieszają te elementy z wyjątkowo piosenkową formą, za co należy pochwalić przede wszystkim wokalistę – Jima Greya. Frontman grupy śpiewa wysoko, ale nawet na moment nie zbliża się do heavymetalowego tokowania, lawirując głosem znacznie bliżej umęczonego vibratto na modłę Jeffa Buckleya lub nawet popowej zmysłowości Kate Bush. Emocjonalność oraz charakterystyczna barwa powodują więc, że numery zespołu są budowane dookoła jego głosu, a spryt wokalisty w układaniu efektowych partii dodaje formacji co najmniej paru punktów w skali przebojowości. Nawet kilkunastominutowy kolos “Graves” nęci przede wszystkim powracającą w refrenie krzepiącą melodią, mimo stałego dopływu innych składowych, jak chociażby solo na saksofonie, klawiszowe plamy czy ciągle łamany rytm. Najwidoczniej smykałka do hitów wystarczy, by pisać dobrze skrojone piosenki, nawet jeśli reszta inspiracji bywa – mówiąc dyplomatycznie – wątpliwa.
Z kolei takie Thank You Scientist pozwala sobie na znacznie więcej, co potwierdza choćby dalekie od rockowego standardu instrumentarium. Na stanie mają chociażby wiolonczelę, mandolinę, dęciaki, sitar… Ale jednak Amerykanie wiedzą, jak nie wpadać w śmieszność. Lata spędzone na studiowaniu jazzu pomogły uzmysłowić, że nawet największa pokusa na pójście w techniczny szał, nawet idealna przestrzeń na solówkę muszą być stonowane dyscypliną. W związku z tym grupa, owszem, chętnie pozwala sobie na długie dialogi gitar z dęciakami, nie oszczędza się z długością numerów, a jednak pamięta w tym twórczym bałaganie o melodii. Podobnie jak u Caligula’s Horse jednostka odpowiedzialna za temperowanie ambicjonalnych zapędów to ten za mikrofonem – Salvatore Marrano. Jego barwa, wcale nie tak daleka od Michaela Jacksona chociażby, nadaje numerom popowego pulsu, który dobrze kontrastuje z instrumentalnymi maratonami. Świetnie dowodzi tego “Mr. Invinsible”, bo już na starcie zespół wprowadza te wszystkie palcołomne zagrywki, bawi się rytmiką i dynamiką, ale gdy nadchodzi refren, wszystko staje się klarowne, a linia wokalu nie wychodzi z głowy przez przynajmniej kilka godzin. Da się? No pewnie, że się da.
Obecnie prog metal wciąż ma wiele wad i uszczuplenie wielu artystów z nurtu o przynajmniej połowę pomysłów nie zrobiłoby nikomu krzywdy, ale gatunek z pewnością zmierza w dobrym kierunku. Oby tak dalej, a może w najbliższej przyszłości znowu przyniesie gwiazdę pokroju Spiritbox…
Łukasz Brzozowski
Na zdjęciu: Haken, autor: Max Taylor Grant