Na początek must-have: In Solitude “Sister” (Metal Blade Records)
“Sister” to najjaśniejsza perła w skromnym katalogu In Solitude, a jednocześnie łabędzi śpiew szwedzkiego składu. Jeśli się żegnać, to z hukiem. Tak, by pozostawić po sobie coś, co przetrwa na lata, nie powracając wyłącznie w mglistych wspomnieniach. Trzeci krążek ekipy z Uppsali po dziś dzień uznawany jest za ich swoiste opus magnum, co nie dziwi, biorąc pod uwagę, że podobne komponenty – choć w innym kontekście – stosuje dziś choćby stale pnące się w górę Unto Others. Odpowiednie pomysły nie tracą na aktualności, tym bardziej jeśli są podane subtelnie, bez wrzucania każdego detalu w centrum wydarzeń. Przepis In Solitude na sukces był z pozoru prosty, choć ryzykowny. Wymieszanie epickości klasycznego heavy metalu z dętą emfazą rocka gotyckiego mogło skończyć się festiwalem patosu, zwieńczonym spektakularnym upadkiem po zaplątaniu się w koronki i fiszbiny, ale zwyciężyła przebojowość, za co w dużej mierze odpowiada właśnie Henrik Palm. Każdy numer na “Sister” to murowany hit, bo dzięki autodyscyplinie formacja ani na moment nie nurkuje w morzu przesadnego teatralizmu. Wszystkie środki wykraczające poza klasycznie metalową konwencję mają tu charakter istotnych, ale wciąż wyłącznie dodatków upiększających podłoże zespołu zbudowane w oparciu o riffy jak z najlepszych czasów Mercyful Fate. Dzięki temu takie strzały, jak “Lavender” (czyli coś w stylu zawodzącej melodyki Fields of the Nephilim, ale zagrane ciężej i z jeszcze mroczniejszą podbudową) czy “Inmost Nigredo”, świetnie spuentowane blackmetalowym zjazdem gitary pod koniec, to coś więcej niż mniej lub bardziej znośne retro-krzyżówki. To numery o indywidualnym, w pełni osobnym sznycie. Klasyki obecnej ery? Owszem – z zakusami na kultowy status.
Już się znamy – czas na coś nieoczywistego: Henrik Palm “Poverty Metal” (Svart Records)
“Poverty Metal” nie stał się klasykiem w momencie wydania. Z jednej strony chciałoby się ponarzekać, że tak być nie powinno, lecz z drugiej… Trudno się dziwić. Wydany przed trzema laty solowy album Henrika Palma jest na swój sposób melodyjny, można przy nim tupnąć nóżką albo cmoknąć, wychwytując sprytne sztuczki aranżacyjne, ale nie jest to najprostsza przeprawa na świecie. Przede wszystkim trudno mówić tu o zbiorze gotowych przebojów, bo konstrukcje utworów Palma bywają zaskakująco misterne. W połowie takiego “Sugar” artysta bezceremonialnie wysadza oszczędną melodię gitary hałaśliwym pogłosem, a przy “Given Demon” nie ma problemu, by żwawy riff o hardrockowym kolorycie pożenić z zapętlonymi progresywnymi snujami. Ponadto – i może w tym należy upatrywać głównej przyczyny niezbyt oszałamiającego odbioru wydawnictwa – materiał najzwyczajniej w świecie nie jest jednotorowy, co czyni go klasycznym growerem. Trzeba mieć wiele zaparcia, by z fascynacją odkrywać kolejne zakamarki “Poverty Metal”, nie zatrzymując się na jednym odsłuchu, bo to ekstremalnie zróżnicowana rzecz. Często zbliżona wręcz do popu pod kątem melodyki, nie tak daleka od Ghosta z okolic “Meliory” czy “Infestissumam” w kwestii eksplozji napięcia w stylowym refrenie, a do tego spleciona doom metalem, rock’n’rollem, alt-rockiem i innymi odmiennymi od siebie składowymi. Może czasami brzmi chaotycznie, może w pewnych momentach Henrik nieświadomie daje się pożreć własnej kreatywności, ale choćby dla “Nihilist” – obdarzonego po równo stadionową chwytliwością i kwaśnymi syntezatorami – warto sięgnąć po ten tytuł. To płyta niedoskonała, ale dzięki temu ludzka, nęcąca świetnymi momentami.
Kochasz metal? Udowodnij: Sonic Ritual “Mother Hearse” (High Roller Records)
Jestem przekonany, że o tym projekcie nie pamiętają nawet jego członkowie. Szkoda, ponieważ taki zestaw personaliów w ramach jednej kapeli zrobiłby dziś furorę wśród fanów niekonwencjonalnego podejścia do metalu. Szeregi Sonic Ritual – oprócz Palma oczywiście – zasilała m.in. Linnéa Olsson (obecnie Maggot Heart, a w przeszłości choćby The Oath czy Grave Pleasures), a odmienne priorytety w układaniu piosenek w przypadku tej dwójki idealnie się zazębiły. “Mother Hearse” to bowiem heavy metal w najlepszym wydaniu – brudny, zagrany z łobuzerską zajadliwością i bliższy knajackiemu hard rockowi niż podbijaniu górskich szczytów czy atakowi falsetem. Dodatkowo doceniam też surowość tej muzyki – nie tylko produkcyjną, ale przede wszystkim wykonawczą. Zespół czasami zgubi rytm, perkusista zaproponuje przejście o sekundę za szybkie w porównaniu do tempa, a wymienione usterki w połączeniu z niemal punkrockową energią muzyki tylko dodają jej pikanterii i charakteru. Z drugiej strony, “Mother Hearse” to dobra okazja, by sprawdzić, jak wykluwały się zdolności Palma czy Olsson. W otwierającym “(Don’t Wanna) Feel Allright” powracają riffy brzmiące jak The Oath, ale przekonwertowane na rock’n’rolla, a numer tytułowy od strony melodyki przywołuje dosyć jasne skojarzenia z In Solitude. Jednocześnie piosenki są na swój sposób bardziej gniewne, fermentujące, dzikie niż w przypadku późniejszych poczynań Henrika. Bo na tej EP-ce rządzi niczym nieskażona intensywność i przede wszystkim dlatego warto ją sprawdzić.
Wspomniane tu płyty powstały już parę ładnych lat temu, ale czy dziś u Henrika Palma wszystko gra, jak należy? Chyba tak. Dosyć kompromitujące batalie sądowe z Tobiasem Forge sprzed paru lat to już tylko echo przeszłości. Obecnie muzyk szaleje w najlepsze z chuliganami z Viagra Boys, a koncertowe nagrywki przekonują, że ten uroczy blondyn czuje się tam jak w domu. Oby tak dalej.
Łukasz Brzozowski
zdj. Per Kristiansen