“Wbrew pozorom bywamy dosyć głupkowaci” – wywiad z Poison Ruïn

Dodano: 06.04.2023
Death rock/post-punk, ale przełamywany momentami psychodelizującymi, czasami nawet surf-rockowymi, a w dodatku ubrany w rycerską zbroję? Poison Ruïn już na papierze wyglądają ekscytująco, a jeszcze lepiej będzie, gdy ich posłuchacie. Pełnoprawny debiut grupy, “H​ä​rvest”, ukaże się dokładnie za osiem dni, a tymczasem zapraszam do lektury rozmowy z Maciem Kennedym, mózgiem formacji.

Wydaje ci się, że pochodzenie – konkretniej mówiąc: miasto – może mieć wpływ na brzmienie zespołu?

Owszem, dzieje się tak z wielu powodów, choć wszystko zależy od konkretnych czynników. Niektórzy poszukują inspiracji w wykreowanym świecie, podczas gdy inni podświadomie przesiąkają wpływami otoczenia, w którym obracają się na co dzień. Myślę, że w jakiś sposób można by było zaliczyć mnie do drugiej z tych grup. Bo możesz niejako inspirować się specyfiką ludzi w danym obszarze, sytuacją materialną i masą innych spraw. Nie myślisz o tym – a jeśli już, to raczej od czasu do czasu – ale gdy przelewasz wszystkie składowe na muzykę, dochodzi do ciebie, co dokładnie wyciągasz z miasta, w którym żyjesz. Czasami nawet zwykła rozmowa ze znajomym – lub wzajemne uwagi wymienione nt. muzyki, jeśli też ją tworzy – potrafią całkowicie odmienić podejście do komponowania. Wiem, co mówię.

Pytam o to, ponieważ pochodzicie z Filadelfii, czyli miasta znanego z eklektycznej sceny muzycznej, rozciągniętej od punka czy metalu aż po jazz i hip-hop. Co więcej, wasza muzyka również jest zróżnicowana i świeża jak na dzisiejsze standardy post-punku. Gdybyście rezydowali gdzie indziej, Poison Ruïn byłoby czymś zupełnie innym?

Myślę, że mogłoby tak być. Co prawda nie jestem w stanie wskazać, które rzeczy różniłyby się od stanu obecnego, a które nie, ale z pewnością poszukiwałbym odmiennych inspiracji, a codzienność wzbudzałaby we mnie inne wnioski niż w Filadelfii. To naturalna sprawa. No i przede wszystkim ludzie – ludzie zawsze wywierają największy wpływ. Już sama ich obecność czy nawet zasłyszane tu i tam dialogi mogą doprowadzić do czegoś wielkiego.

Pewnie tak jest, ale nie dałbyś rady bez ludzi? Istnieje sporo projektów, których członkowie izolują się od świata i pozwalają sobie na jak najmniejszą liczbę interakcji.

Tak jest, ale ja po prostu to lubię. Otaczam się ludźmi i mniej lub bardziej świadomie czerpię z tego, co słyszę, bo potem zawsze mogę nieco zmienić swoje spojrzenie na różne rzeczy lub odświeżyć umysł. Nieustanne duszenie się we własnym sosie nie działałoby na mnie zbyt pozytywnie.

Poza tym – miasto to zawsze ludzie i właśnie dzięki bogatym charakterom mieszkańców Filadelfia ma tak kolorową scenę muzyczną, o czym sam zresztą zdążyłeś już wspomnieć. Staram się obracać w różnych kręgach, chłonąć wiedzę z niecodziennych zakamarków, a następnie lepić z tego coś bardziej autorskiego. Swego czasu uczyłem się nawet harmonii jazzowych. Oczywiście nie planuję wrzucać takich zagrywek do naszych kawałków – a przynajmniej nie zamierzam robić tego intencjonalnie – lecz samo urozmaicanie własnego warsztatu i bycie bardziej wszechstronnym muzykiem niezwykle mnie jara. Gdyby nie różne osoby z okolicy, które spotkałem na swojej drodze, być może w ogóle nie sięgnąłbym po jazz, a jednak zrobiłem to.

Czy w takim razie byłbyś w stanie wyróżnić najbardziej wyjątkowe cechy mieszkańców Filadelfii? Ciekawi mnie to, ponieważ Poison Ruïn jest dosyć osobnym zjawiskiem na scenie post-punkowej. Mimo użycia prostych środków, gracie oryginalnie.

Filadelfia jest konglomeratem barwnych tożsamości i charakterów – słychać to przede wszystkim w punku z tej okolicy. Oczywiście nie każdy zespół pasuje do tego stwierdzenia, ale zasadnicza większość owszem. Teoretycznie mógłbym przełożyć takie wnioski, mówiąc o całym kraju, a nawet całym świecie. Ludzie obracają się w różnych kręgach, słuchają różnych rzeczy i potem – jako artyści – wyciągają z tego buzującego kotła to, co najciekawsze. 

Tego typu rzeczy widać nawet po koncertach. Jeśli członkowie dwóch niewielkich kapel są ziomkami, najpewniej pojadą razem w trasę lub przynajmniej będą wzajemnie uczęszczać na swoje koncerty. To naturalna droga pielęgnowania więzi w tym środowisku. 

Czyli można powiedzieć, że konkretne zespoły z Filadelfii miały wpływ na to, jak brzmi Poison Ruïn?

To dosyć złożona kwestia, trudno jednoznacznie odpowiedzieć. Powiedziałbym raczej, że w naszym przypadku doszło do nałożenia się wpływów kilku różnych grup i kręgów towarzyskich, o które się otarliśmy. Nigdy nie stwierdziliśmy: O, zespół X nagrał fajną płytę, więc pora zrobić coś podobnego. Taka opcja byłaby zbyt prosta. Wszystkie refleksje wychodzą z nas już po zakończeniu pracy kompozytorskiej, a nie na odwrót. 

To podejście również jest kwestią położenia geograficznego?

Przynajmniej tak mi się wydaje. Ludzie tutaj są bardzo otwarci, co jest oczywiście ogromnym ułatwieniem i błogosławieństwem, gdy interesujesz się różnymi rzeczami.

Potrafisz powiedzieć, z czego wynika otwartość mieszkańców Filadelfii? Bo przecież nie o wszystkich regionach w USA można by powiedzieć to samo.

Rozumiem, co mówisz, ale rozczaruję cię, bo nie mam pomysłu, dlaczego tak jest. Żyję w tej rzeczywistości praktycznie od zawsze, dlatego też przyzwyczaiłem się do niej, nie próbowałem poddawać jej analizie czy rozbierać na części. Generalnie wychodzę z założenia, że jeśli ludzie od najmłodszych lat stykają się z różnymi kulturami i czerpią wiedzę z coraz to nowych źródeł, z pewnością wykształcą się na otwartych, ciekawych nowego. 

Wbrew pozorom to bardzo prosta kwestia, która rozwija się łańcuchowo. Spotykasz kogoś, kto lubi te same rzeczy, co ty, a jednocześnie ma też inne zajawki, więc ci je demonstruje i siłą rzeczy również się w nie wkręcasz. To tyle z dywagacji, nie chcę się wymądrzać [śmiech].

Świat przedstawiony na waszej nowej płycie ma być czymś na wzór lepszej przyszłości, ale czy nie boli cię, że takie ideały dużo łatwiej wdrażać w muzykę niż w otaczającą rzeczywistość?

Tak, bez wątpienia, ale z drugiej strony nie spodziewałem się niczego innego. Muzyka to eskapizm – możesz robić, co chcesz i opowiadać o najbardziej abstrakcyjnych rzeczach. Za jej pomocą uciekasz od rzeczywistości. Niemniej, nie próbuję kreślić jakiegoś świata idealnego na “H​ä​rvest”. Owszem, wyrażam swoje nadzieje na lepsze czasy, ale wśród nich jest mnóstwo żalu, goryczy i rozczarowania tym, co dzieje się dookoła. To w gruncie rzeczy bardzo mroczny, a nawet trochę przygnębiający album, lecz chcę też przekazywać te dobre komunikaty. Może i ostrożnie, ale jednak, bo nie byłbym tu, gdzie jestem, gdyby nie pewien rodzaj wytrwałości, nadzieja czy nawet grono najbliższych mi ludzi, których kocham całym sercem. Uważam, że docenianie takich składowych jest całkiem istotne, bo zastępuje mi to nieznośnie perfekcyjny optymizm – cały czas stawiam na realizm, nie bujam w obłokach, lecz dostrzegam fajne aspekty życia.

Czyli można nazwać ten materiał dwutorowym?

W jakimś sensie tak. Próbuję równoważyć nastrój zawierany w tekstach czy samej muzyce i pilnuję, by nie przedobrzyć w żadnym kierunku. Czasami więc stawiam na wyjątkowo ponurackie wątki, ale w innych sytuacjach wpuszczam delikatną wiązkę światła, bo nie  chcę całkowicie pogrążyć się w smutku. Lubię to żonglowanie motywami, bo – jak już wspomniałem – mam pełną dowolność, jeśli chodzi o pisanie tekstów, tymczasem rzeczywistość jest znacznie bardziej przytłaczająca. Muszę twardo stąpać po ziemi, a nie skakać z kwiatka na kwiatek.

To dobre podejście, bo równoważąc treści, pokazujesz słuchaczom, że życie jest trudne i pełne przeszkód, ale zawsze może być lepiej.

Oczywiście, bo w dzisiejszym świecie jesteśmy zasypywani najróżniejszymi komunikatami – z jednej strony mówi się, że wielka apokalipsa to kwestia chwili, a z drugiej widzimy, jak bardzo rozwijamy się jako ludzie. Przy zalewie tych treści należy wybierać te najbardziej wiarygodne i balansować między nimi. Przynajmniej ja tak działam. 

Takie proste, a jednak czuję się, jakbyś sprzedał mi coś niesamowicie świeżego.

Prawda? Nie odkrywam nowej galaktyki, mówię same oczywistości, ale odpowiednie nastawienie to klucz, jeśli chcemy przejść przez życie, utrzymując jakiś poziom szczęścia. Tu znowu wracamy do ludzi, ponieważ wsparcie najbliższych – a nawet sama ich obecność – daje ogromnego, pozytywnego kopa. Nawet w tych najgorszych chwilach. Czujesz, że właściwe osoby cię dopełniają i dostarczają mnóstwa dobrych chwil, więc z tego tytułu szukasz plusów świata. Jeśli otaczają cię bratnie dusze, nie może być aż tak źle.

Mimo wszystko jestem pewien, że nie zawsze wyciągasz pozytywy z małych rzeczy.

Pewnie, bo każdy ma swoje wzloty, upadki i momenty słabszego nastroju. Pielęgnowanie w sobie takiego mentalu oraz doceniania innych to klucz. Wiadomo, że nie należy przesadzać i obserwować świat przez różowe okulary, ale jednak życiowe pozytywy nie spadają z nieba. Należy je doceniać i afirmować to, co masz. W innym wypadku łatwo stracić bardzo wiele w mgnieniu oka.

Zauważyłem, że “H​ä​rvest” jest maksymalnie poważna – bez puszczania oka czy chwili wytchnienia. Nie baliście się, że tak zaangażowane podejście do sprawy może obrócić się przeciwko wam i wypaść karykaturalnie?

Wydaje mi się, że mam ukształtowany gust i sprawnie oddzielam rzeczy kiczowate od tych fajnych, więc nie obawiam się karykatury. Teksty na nowej płycie są poważne, ponieważ poruszane tematy wymagają takiej konwencji. Dopasowałem formę do treści, ale nie kreowałem siebie na księcia mroku czy kogokolwiek takiego. Gdybyś znał mnie i resztę chłopaków, wiedziałbyś, że na co dzień jesteśmy raczej zabawowi czy radośni, kiedy mamy ku temu sposobność. Muzyka to jedno, podchodzimy do niej w pełni poważnie, lecz w odpowiednim gronie co chwilę strzelamy żartami. Powiem więcej: w kwestii codziennego obycia – wbrew pozorom – można nazwać nas głupkowatymi typami. Czy przeszkadza nam to, kiedy tworzymy? Nie, ponieważ umiemy oddzielać warstwę sztuki od wszystkiego, co poza nią. Nie wolno traktować siebie zbyt poważnie.

Czy traktowanie siebie z odpowiednim dystansem to coś, czego musiałeś się nauczyć.

Tak, ale przyszło mi to raczej łatwo, bo nigdy nie uznawałem siebie za gwiazdora rocka czy kogoś takiego. W dodatku chodzi bardziej o życiowe sprawy niż zespołowe. Cały czas uczysz się pokory i skromności – nie jestem tu żadnym wyjątkiem. 

Ale jako muzyk też musisz być pokorny.

I gotowy na wszystko! Bo przecież możesz wydać album, który uznajesz za największe życiowe osiągnięcie, ale musisz pamiętać, że po premierze ten materiał przestaje być twój, że już należy do słuchaczy. Oznacza to, że nie kontrolujesz cudzych opinii, lecz do każdej z nich musisz podchodzić na spokojnie.

Najprzyjemniejszym aspektem “H​ä​rvest” jest wasza ogromna pewność siebie. Słychać, że wierzycie w to, co robicie, co przekłada się na żarliwą dynamikę utworów, zupełnie jakby jutra miało nie być. Można nazwać ten album waszym być albo nie być?

Nie powiedziałbym, bo na “H​ä​rvest” nie słychać ogromnego zakrętu stylistycznego czy jakichś heroicznych ruchów muzyczno-wizerunkowych. Ten materiał to przede wszystkim zbiór dobrych piosenek, które w jakiś sposób kontynuują ścieżkę wprowadzoną na poprzednich materiałach, przy okazji oferując coś nowego. 

W notce prasowej można przeczytać, że od zawsze byłeś fanem protest songów, więc zapytam: co musi mieć w sobie dobry protest song, by nie brzmieć jak coś tak podniosłego, że aż śmiesznego?

To bardzo trudna kwestia i nie ukrywam, że nieźle się przy niej napociliśmy, tworząc “H​ä​rvest”, bo w jakiś sposób można nazwać te piosenki protest songami. Generalnie uwielbiam wszelkie symbole i znaczenia wykute dookoła nich, więc zwracałem na to uwagę przy pisaniu tekstów. Sęk polega na tym, żeby nawet w trudnych tematach zawrzeć jakieś znaczenie, a nie tylko wydzierać się bez sensu.

Łukasz Brzozowski

zdj. Cecil Shang-Waley (1 i 2), Kevin Gray (3)

Ostatnie wpisy

Kategorie

Obserwuj nas