Jak Dream Theater udowodniło swoją wartość na „Awake”?

Dodano: 16.09.2024
Dzięki „Images & Words” Dream Theater odnieśli sukces, o jakim większość progmetalowych grup mogłoby co najwyżej pomarzyć. Kiedy dwa lata później wchodzili do studia, by nagrać następcę wspomnianego albumu, ciążyła na nich presja ze strony fanów i wytwórni. Czy oczekiwania zrealizowano? Z jakimi jeszcze sytuacjami musieli się zmierzyć? Analizuję to w poniższych wspominkach nt. trzydziestoletniego „Awake”.

METAL PROGRESYWNY NA SZKLANYM EKRANIE

Kiedy „Pull Me Under” – singiel promujący „Images & Words” i do tej pory największy hit Dream Theater – podbijał listę Billboard Hot 100, a razem z nią ramówkę MTV, nikt w to nie wierzył. Sam zespół chyba również. Oto dostajemy ośmiominutowy numer, w którym może i przewijają się wpływy będącego jeszcze u szczytu thrash metalu, lecz ogólnie rzecz biorąc to zupełnie inna bestia. Mimo metalowej nadbudowy piosenka znacznie mocniej czerpie z progresywnego rocka, a także heavy metalu z glamową słodyczą niż z czegokolwiek innego. No i teraz spójrzmy na to chłodnym okiem: lata 90. bez wątpienia są erą, w której sukcesy odnosi multum przedziwnych i odszczepionych rockowych grup, ale większość z nich łączy wykreowanie na swój czas współczesnego brzmienia. Tymczasem Dream Theater czerpie, ile wlezie ze sztafażu kochanego dekadę wcześniej, który w ostatnich latach XX wieku kojarzy się głównie z naftaliną i przestarzałymi rozwiązaniami. A tu proszę – nie dość, że budują na tym zręby swojego stylu, to jeszcze kleją z tego hit, o którym dowiadują się całe Stany Zjednoczone. 

Co więcej, „Pull Me Under” nie jest nawet specjalnie adekwatną piosenką w kontekście reszty „Images & Words”. Krążek znacznie lepiej reprezentują choćby najbardziej złożone i gęste od instrumentalnej ekwilibrystyki „Under a Glass Moon” czy rzucone na koniec „Learning to Live”. Zwłaszcza ostatni z wymienionych utworów nie umyka uwadze MTV, które opowiadając o zespole w segmentach newsowych po premierze albumu, właściwie non stop wspomina o tej mitycznej 12-minutowej kolubrynie, gdzie spotyka się ze sobą wszystko – od metalu aż po jazz. Członkowie formacji pytani wówczas o zawiłosć swoich pomysłów, odpowiadają głównie, że nigdy tego nie planowali. – Naszym celem nie było pisanie długich utworów, lecz możliwość przekazania wszystkich pomysłów, jakie mamy – tłumaczy Kevin Moore, ówczesny klawiszowiec grupy. – Większość kawałków powstaje w wyniku improwizacji na próbach. Ktoś przyniesie jakiś pomysł, więc dokładamy do niego najróżniejsze rzeczy, a zabawa trwa i trwa. Stąd tak długie kawałki – kończy. Okazuje się, że długie kawałki wcale nie odstraszają słuchaczy, a wręcz przeciwnie. Odbiorcy w USA czy Japonii (a nieco później także w Europie) rozkochują się w progrockowej elegancji połączonej z inteligentnym ciężarem szczytowych lat Metalliki i cukierkową słodyczą glam metalu. Ostatecznie album rozchodzi się w blisko 800 tysiącach egzemplarzy, do tej pory pozostając najlepiej sprzedającym się wydawnictwem grupy. Trudno przebić taki sukces, lecz muzycy nie zajmują sobie tym głowy, robiąc swoje.

WIĘKSZY SUKCES? WIĘCEJ METALU!

Dream Theater wchodzą w rok 1994 pewni siebie, pełni nadziei, a w dodatku przejęci przez nową wytwórnię płytową – Atlantic Records. Szefowie oficyny wywęszyli, że zespół może zagwarantować im niemały zarobek, skoro mimo antykomercyjnego podejścia stworzył hit chętnie puszczany przez MTV. Panowie biznesmeni uznają więc, że formacja powinna robić to, co umie najlepiej, ale jeśli istnieje okazja, by jakoś pchnąć ją w objęcia szerszej publiki, należy z tego korzystać. W środku lat 90. mainstream jest podbijany choćby przez metal. I to nie ładny, uroczy hair metal, tylko rzeczy agresywne, rozbujane i mroczne. Od Pantery przez Sepulturę, Alice in Chains czy Toola aż po Ministry lub Type O Negative. Nawet deathmetalowe składy – zwłaszcza Death, Morbid Angel, Deicide i Cannibal Corpse – zaliczają swoje pięć minut wielkiej sławy. W związku z tym Dream Theater musi wybrzmieć ciężej. Więcej ciemnych barw, zero pastelowych i uroczych brzmień, od których skrzy się na „Images & Words”. Taki pomysł na formację z Long Island mają producenci, John Purdell i Duane Baron, ale Petrucci wraz z kolegami nie widzą w tym problemu, ponieważ na fali fascynacji Megadeth, Machine Head, Soundgarden, a przede wszystkim wspomnianą Panterą przygotowują dużo intensywniejsze utwory niż przy poprzedniku. Nawet koncerty z trasy promującej „Images & Words” udowadniają, że nowojorczycy mają chrapkę na więcej drapieżności. Na przykład solówki perkusyjne Mike’a Portnoya w tamtym czasie są okraszone samplami z „Reign in Blood” Slayera, a do tego wielokrotnie przed wykonaniem „Take the Time” grupa prezentuje miniaturowe „Puppies on Acid” z panterowym, szarpanym riffem. Przy nagrywkach „Awake” owa drobnostka przekształca się w pełnoprawny utwór, a więc „The Mirror”. 

Niemniej, prace nad albumem nie należą do najłatwiejszych. – „Awake” powstawało w dziwnych dla nas warunkach – mówi niedługo po premierze John Petrucci. – Mieliśmy na stanie pojedyncze skrawki muzyki, ale musieliśmy zrobić z nich piosenki i napisać wszystko od góry do dołu w ciągu trzech miesięcy, a przy poprzednich albumach proces komponowania trwał wręcz latami – dodaje. Mimo niewielkiej ilości czasu, grupa pracuje do utraty tchu, przebijając „Images & Words” pod wieloma względami, przynajmniej w kwestiach artystycznych. – Uważam, że jest to płyta pełna przeciwieństw – sugeruje perkusista, Mike Portnoy. – Są tu najcięższe momenty w naszej dyskografii, a jednocześnie najbardziej dynamiczne. Najbardziej progresywne i najbardziej minimalistyczne. Nigdy nie brzmieliśmy tak kompletnie – kończy Portnoy. To prawda, Dream Theater zyskuje znacznie więcej swobody songwriterskiej. Obok singlowych, jednoznacznie metalowych bangerów pokroju „Caught in a Web” czy „Lie” formacja stawia choćby „Lifting Shadows off a Dream”, czyli laurkę złożoną U2, progmetalowo-jazzowego kolosa „Scarred” czy niemal ambientowe „Space Dye-Vest”. Nie da się jednak ukryć, że przejście na większy poziom ciężaru skupia największą uwagę. – Postawiliśmy na agresję – zauważa wokalista, James LaBrie. – Można to wychwycić właściwie od pierwszego kontaktu z materiałem, taki był nasz plan jeszcze przed nagraniami – argumentuje. Po czasie można wywnioskować, że chyba nie wszyscy członkowie przychylali się ku tej koncepcji, a przynajmniej jeden z nich, Kevin Moore, który oprócz obsługi klawiszy jest jednym z głównych songwriterów i tekściarzy w zespole, a jego oszczędne i poetyckie rozwiązania stanowią o sukcesie kapeli. Tarcia między Moore’em a resztą formacji narastają już od końcówki 1993 roku, osiągając szczyt w studiu. Pomysły artysty nie pasują do wizji reszty formacji, co powoduje, że klawiszowiec traci zapał do tworzenia. – Mieliśmy bardzo jasne podejście. Chcieliśmy tworzyć progresywne, eklektyczne rzeczy, a Kevin robił coś kompletnie innego, co brzmiało jak techno lub industrial – wspominał Petrucci. Coraz widoczniejsza niezgoda doprowadza do najczarniejszego scenariusza.

KEVIN MOORE OPUSZCZA ZESPÓŁ

Pod koniec sesji nagraniowej Kevin zdecydował się na odejście z zespołu – opowiada Petrucci z niezręcznym uśmiechem na twarzy. – Nie czuł się szczęśliwy, robiąc to, co robiliśmy i z obranego przez nas kierunku, więc wolał nas opuścić – dodaje muzyk. – Osobiście czułem się przygnębiony całą sytuacją. Kevin był moim najlepszym przyjacielem od dziecka i grał w Dream Theater od samego początku, więc mocno mnie ten fakt zabolał – podsumowuje gitarzysta. Od razu po nagraniu materiału Moore sprzedaje wszystko, co posiada i wyprowadza się z Nowego Jorku, poszukując nowej drogi życia. Zapytany przez ówczesnego menadżera Dream Theater, Jima Pitulskiego, gdzie planuje się podziać, odpowiada jedynie: dam ci znać, jak już tam dotrę. Naprawdę nie miał pojęcia, jakie będą jego dalsze kroki. W jakiś sposób to podziwiałem – wspomina po latach sam Pitulski. Nie da się jednak ukryć faktu, że cały zespół prowadzi ze sobą mniejsze lub większe walki w kontekście brzmienia i charakteru „Awake”. Wszyscy muzycy, nawet cichy i nieśmiały basista, John Myung, chcą wyraźniej zaznaczyć swój udział w kompozycjach, co naturalnie prowadzi do drobnych scysji. Mike Portnoy wspomina to następująco: nigdy nie doprowadzaliśmy do wielkich kłótni, ale potrafiliśmy ślęczeć godzinami nad jedną rzeczą i na przykład deliberować nad trzecią nutą w 64. takcie danej piosenki. 

Odejście Kevina Moore’a daje członkom zespołu w kość z jeszcze jednej przyczyny – grupa musi ruszyć w trasę od razu po premierze „Awake”, ale nie ma klawiszowca. W popłochu organizuje przesłuchania, a jednym z kandydatów na przejęcie stanowiska jest obecnie uwielbiany przez fanów Jordan Rudess. Panowie są zachwyceni jego technicznymi umiejętnościami technicznymi, lecz sam muzyk – argumentując to sprawami rodzinnymi – nie decyduje się na wstąpienie w szeregi Teatru Marzeń, wybierając angaż w wówczas bardziej zasłużonym, jazzrockowym Dixie Dregs. Na szczęście dla Dream Theater utalentowany muzyk gra z nimi jeden koncert w ramach konwentu Foundations Forum w 1994 roku, ale to tyle. Jak wiemy, Rudess po paru latach zmieni zdanie i zasili skład kapeli, aczkolwiek obecnie przedstawienie musi trwać. Ostatecznie za klawiszami staje Derek Sherinian, mający w CV choćby występy w Kiss czy u Alice’a Coopera. Początkowo jako muzyk koncertowy, a od początku 1995 roku już jako pełnoprawny członek składu. Bardziej hardrockowy i wyluzowany styl gry artysty zdecydowanie wnosi dużo świeżego powietrza do komnaty Dream Theater.

„AWAKE” JUŻ NA ŚWIECIE, A WYTWÓRNIA WŚCIEKŁA

Mimo licznych perturbacji i kryzysów „Awake” ostatecznie ukazuje się 6 października 1994 roku i zostaje ciepło przyjęte przez fanów oraz dziennikarzy. Jedni i drudzy chwalą rozwój zespołu, wskazują pozytywne zmiany. Z czasem materiał staje się jednym z najwyżej cenionych w rozległej dyskografii kwintetu z Long Island, a od razu po premierze trafia na wysoką, 32. pozycję listy Billboard 200. Mimo niezłych wyników sprzedażowych i wywalczonego statusu złotej płyty w Japonii album nie spotyka się z tak wielkim sukcesem jak „Images & Words”, a opatrzone klipami single „Lie” oraz „The Silent Man” rzadko kiedy goszczą na antenie MTV. Prowadzi to do licznych kłótni na linii zespół-wytwórnia, które w przyszłości poskutkują krążkiem „Falling Into Infinity”, a więc uznanym przez dużą liczbę fanów oraz członków kapeli za najgorszy i najbardziej drenujący w historii Dream Theater. Na szczęście to drobnostki. Trasa promująca „Awake” idzie zgodnie z planem, na koncerty przychodzi coraz więcej słuchaczy. Niestety, pod koniec 1994 roku grupę napotyka kolejna przeszkoda. Podczas wakacji na Kubie James LaBrie pada ofiarą zatrucia pokarmowego, na skutek którego niszczy swoje struny głosowe. Od 1995 roku jego forma wokalna stale podupada i właściwie nigdy nie wraca do wysokiej normy z czasów „Images & Words” czy właśnie „Awake”. Po drodze zespół, już w 1995 roku, wydaje EP-kę „A Change of Seasons”, a kariera toczy się dalej, choć ewidentnie przez długi czas wiatr często wieje im w twarze.

POST FACTUM

„Awake” po dziś dzień jest jedną z najbardziej cenionych płyt Dream Theater. Bez niej obecny legendarny status zespołu wcale nie byłby taki oczywisty, bo jeśli po sukcesie „Images & Words” wydaliby na przykład „Falling Into Infinity”, mogliby przepaść jak wiele sezonowych metalowych gwiazdek. Powiedziałbym więc, że trzeci krążek grupy jest tym najistotniejszym w jej dyskografii, bo nie tylko pchnął ją dalej, ale też dowiódł pełni talentu, jaka w niej drzemała. Pamiętajcie o tym i odpalcie sobie to, naprawdę warto.

Łukasz Brzozowski

„Awake” i inne płyty Dream Theater nabędziecie TUTAJ

Ostatnie wpisy

Kategorie

Obserwuj nas