„Nie bawiłem się dobrze przy nagrywaniu pierwszych płyt” – wywiad z Obituary

Dodano: 18.09.2024
Wyobrażacie sobie, że Donald Tardy – perkusista i jedna z głównych twarz Obituary – w ogóle się dobrze nie bawił przy nagrywaniu ich trzech pierwszych płyt? Albo, że dopiero teraz osiągnął pełnię satysfakcji z własnej gry? Jeśli nie, dowiecie się o tych rzeczach z naszej poniższej rozmowy, a przy tym o paru innych, równie ciekawych sprawach.

Wspominałeś, że gdy Obituary zaczynało karierę, nie zastanawiałeś się nad niczym, tylko kierowałeś się pasją i determinacja. Teraz też opierasz się głównie na nich?

To dobre pytanie. Owszem, pasja i determinacja są kluczowe – bez nich w życiu nie zajechalibyśmy tak daleko i pewnie rozpadlibyśmy się po pierwszej płycie. I jasne, na początku nie myślałem o niczym innym, bo niby dlaczego miałbym? Zacząłem grać na perkusji i w zespole w tak młodym wieku, że ostatnie, co by mi wówczas przyszło do głowy to jakaś tam odpowiedzialność. Po czasie do tej układanki doszło wiele nowych, często bardzo istotnych elementów, lecz esencja pozostaje nietknięta. Wciąż najważniejszymi czynnikami są pasja oraz determinacja. Oba oceniam jako bardzo pomocne w utrzymywaniu naszej kariery na odpowiednim poziomie. 

Masz w sobie jeszcze jakiś młodzieńczy pierwiastek?

Prócz dwóch wspomnianych wcześniej rzeczy, które są bardzo istotnymi w karierze Obituary, to chyba nie. Nie udaję dzieciaka. Co więcej, dobrze mi w obecnym położeniu, bo potrafię zaplanować rzeczy i zachować spokój. Może cię zaskoczę, ale gdy nagrywaliśmy „Slowly We Rot”, nie myśleliśmy nawet, że kiedyś może powstać jego następca. Sam fakt wydania debiutanckiego albumu z naszym logo na okładce był tak oszałamiającym doświadczeniem, że nie zaprzątaliśmy sobie głów dalszymi krokami. 

Przy premierach kolejnych albumów również towarzyszyła ci równie wielka ekscytacja co przy „Slowly We Rot”?

Zdecydowanie, za każdym razem czuję się wtedy podniecony do granic, bo puszczenie w świat premierowego materiału jest dla mnie wielkim wydarzeniem. Może nawet i świętem. 

A tworzenie muzyki?

Również, wiadomo. Proces tworzenia często bywa nawet jeszcze bardziej ekscytujący, ponieważ ze względu na wspomnianą kilkukrotnie determinację wręcz staję na głowie, by nagrać najlepsze partie w swoim życiu. Nigdy nie towarzyszy mi przy tym znudzenie czy inna forma rutyniarstwa – robię to tak, jakbym siadał za bębnami pierwszy raz. Jeśli dodamy do tego doświadczenie i osiągnięcie wewnętrznego spokoju, mogę z pewnością uznać, że teraz jestem w dużo lepszym miejscu niż na początku kariery.

Dlaczego?

Jako dzieciak byłem, naturalnie, podekscytowany wszystkim, ale też strasznie zdenerwowany. Główny stan, jaki towarzyszył mi przy nagrywaniu pierwszych materiałów Obituary, to ogromny stres. Z czasem nerwy stopniowo odpuszczały, aż w końcu zacząłem się cieszyć na myśl o wejściu do studia. Ciężka praca ciężką pracą, ale chodzi przecież o cieszenie się chwilą i radość, dlatego dobrze mi z tym, że w końcu to uzyskałem. Inaczej byłoby ciężko. Wszystko stało się znacznie łatwiejsze, a w dalekiej przeszłości byłem tak zafiksowany, że dotykały mnie nieludzkie poziomy dyskomfortu.  

Uważasz, że ta niezdrowa spina była istotnym elementem waszych wczesnych płyt?

Oczywiście, że tak. Jeśli chodzi o mnie, była wręcz głównym elementem tych płyt, bez dwóch zdań! W tamtym momencie wydawało mi się, że jeśli nie jestem zdenerwowany, to znaczy, że nie jestem zaangażowany w cały proces na 100%, co oczywiście było niedopuszczalne w mojej głowie. Oczywiście nerwy mają też swoje dobre strony – dzięki nim grasz lepiej albo przynajmniej wprowadzasz się w bardziej zdyscyplinowany stan, który pozwala zrobić wszystko efektywniej. 

Obecnie w ogóle się nie denerwujesz?

Oczywiście, że się denerwuję, ale w nieporównywalnie mniejszym stopniu! Czasami wciąż łapie mnie lekki stresik na myśl o nagrywkach, lecz to raczej delikatny bodziec – coś na wzór adrenalinowego kopniaka, a nie czegoś pożerającego mnie długimi tygodniami. Bębnienie na koncertach jest dla mnie znacznie bardziej komfortowe, ale chyba nikogo ten fakt nie zaskoczy – w końcu koncertuję całe życie, zagrałem całe mnóstwo występów. 

Obaj z bratem (Johnem Tardym, wokalistą – red.) podkreślacie, że najważniejszym elementem nagrywania płyt Obituary jest dobra zabawa. Doszło kiedyś do momentu, w którym jej zabrakło?

Tak jest. Żeby wybrzmiało to na 100%, wypowiem się następująco: nie przypominam sobie choćby cienia dobrej zabawy z mojej strony przy nagrywaniu „Slowly We Rot”, „Cause of Death” czy „The End Complete”. Jak wspomniałem, towarzyszył mi wtedy głównie stres, ale nie byłem w tym osamotniony. Od końcówki lat 80. aż do połowy lat 90. ciążyła na nas ogromna presja, by wykonać robotę na tip-top, więc to normalne, że nękał nas niepokój i obawy o to, czy wszystko pójdzie zgodnie z planem. 

Chodzi o wytwórnię?

Tak, to jeden z głównych czynników. Naciskano nas, byśmy uwijali się ze wszystkim jak najprędzej, a musisz pamiętać, że stawki godzinowe za pobyt w studiu nagraniowym były wówczas cholernie wysokie. W związku z tym, gdy wbijałem swoje partie, obserwował mnie dosłownie każdy: reszta chłopaków, inżynierowie dźwięku, producent… coś strasznego. Jak niby miałbym się odprężyć w takich warunkach? Teraz nie robi mi to żadnej różnicy, ale gdy miałem tych 19 czy 20 lat, powyższa wizja maksymalnie mnie przerażała. Nie było w tym żadnej radości. 

Granie tych piosenek na koncertach bywa irytujące?

Zupełnie nie, bo ze wszystkiego się otrząsnąłem. Mimo tego, nawet jeśli „Cause of Death” uchodzi za najlepszą płytę Obituary według naszych fanów, to ja wspominam ją najgorzej. Nie ze względu na piosenki, ponieważ są świetne, lecz z powodu wszystkich negatywnych emocji towarzyszących nagrywaniu materiału. Co więcej, gdy słucham jej po latach, wiem, że mogłem wykonać swoją robotę znacznie lepiej. Ale nie zadręczam się tym. Po prostu mówię, jak jest. 

Co pomyślałby sobie 19-letni Donald Tardy, gdyby usłyszał wasz najnowszy album – „Dying of Everything”?

Myślę, że byłby niesamowicie dumny i zadowolony. 

Ponieważ?

Ponieważ jest to jeden z może dwóch albumów Obituary, o których z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że brzmi dokładnie tak, jak chciałem, aby brzmiał. Mówię tu oczywiście o części perkusyjnej. Wszystkie partie wbiłem zgodnie z planem, towarzyszyło temu odpowiednie flow… Po prostu nie mam się do czego przyczepić. Podsumowując: gdyby 19-letni Donald usłyszał „Dying of Everything”, od razu zbiłby piątkę z pięćdziesięcioparoletnim Donaldem. (śmiech)

Zakładam, że trudno cię zadowolić w kontekście poziomu i jakości wykonania muzyki.

Jeśli chodzi o to, co sam robię – jak najbardziej. Pewnie słyszałeś to od wielu muzyków, ale gdy ćwiczy się samemu, bez żadnej pary ciekawskich oczu, z reguły jest się z siebie zadowolonym. Wejście do studia i diametralna zmiana warunków pracy wykrzywia ten obraz o 180 stopni. Nie inaczej jest ze mną. Ciekawa sprawa, co nie? Teraz jednak nie sprawia mi to problemu. Wiem, jak się zastosować do zmiennych sytuacji. Jeśli chcę zagrać dobrze, muszę być w dobrym humorze i wszystko pójdzie jak z płatka.

A jeśli dobry humor cię opuści?

Od dłuższego czasu raczej nie opuszcza. Kiedy robię muzykę, jestem tylko i wyłącznie radosny. Granie na bębnach to cudowna sprawa, zapewnia mnóstwo frajdy. 

Obecnie jesteście oczywiście bardziej zaawansowanym zespołem niż kiedyś, ale groove i ciężar waszych numerów są niezmiennie takie same. To kwestia konsekwencji?

Wydaje mi się, że faktycznie tak jest, choć z drugiej strony… nie mam pojęcia! Im zespół starszy, tym bardziej stabilny. Słowem: wiemy, czego chcemy i wiemy też, jak to osiągnąć. Nie jesteśmy zagubieni ani nic z tych rzeczy – po prostu robimy swoje, a następnie całość rejestrujemy i puszczamy w świat. 

Czyli chodzi o naturalne działanie.

Dokładnie – u nas wszystko przebiega zupełnie naturalnie, możesz być tego pewien. Mamy rozpoznawalny styl, mamy ten groove oparty głównie na graniu w średnich tempach, więc nie zmieniamy tego, tylko wyciągamy z własnych atutów najjaśniejsze rzeczy. Gdybyśmy się do czegokolwiek zmuszali, pewnie nagralibyśmy jakiś chłam, a chyba wszyscy wolelibyśmy tego uniknąć. (śmiech)

Cofnijmy się jeszcze do przeszłości: jak wiadomo, gdyby nie czujność, z racji na niedopatrzenia waszej ówczesnej wytwórni okładka „Cause of Death” mogła ozdobić „Beneath the Remains” Sepultury. Uważasz, że jeśli waszą płytę ilustrowałby obrazek znany z albumu Brazylijczyków, pewne rzeczy wyglądałyby inaczej?

To ciekawa kwestia, ale im dłużej się nad nią zastanawiam, tym bardziej dochodzę do wniosku, że nikt nie potrafi ustalić wiążącej odpowiedzi, poważnie. Możemy spekulować i zastanawiać się nad różnymi wariantami sytuacji, lecz w życiu nie wyjdziemy poza gdybanie. Ale dobra, gdybym już musiał odpowiedzieć, uznałbym, że nic by się nie zmieniło. Oba zespoły robiłyby swoje i osiągnęłyby tyle samo, co osiągnęły. Okładka „Cause of Death” nie wpłynęła na nas pod jakimkolwiek muzycznym kątem. To po prostu świetna grafika, na którą zdecydowaliśmy się jako pierwsi i tyle. 

W zeszłym roku Obituary świętowało 35-lecie działalności. Myślisz, że dobijecie do pięćdziesiątki?

Wolałbym nikomu niczego nie obiecywać. Wielokrotnie z moim bratem powtarzaliśmy, że póki mamy z tego frajdę, to nie planujemy się nigdzie wybierać, więc pozostańmy przy tym i będzie dobrze. 

Czyli w najbliższym czasie nie trzeba się niczego obawiać?

Zupełnie nie.

Łukasz Brzozowski

zdj. Tim Hubbard

Bilety na koncert Sepultury, Jinjer, Obituary i Jesus Piece dostaniecie TUTAJ.

Ostatnie wpisy

Kategorie

Obserwuj nas