Jakim cudem Slipknot przetrwał „Iowa”?

Dodano: 25.09.2024
Po debiutanckim albumie Slipknot znalazł się na ustach wszystkich. Właściwie z dnia na dzień przestali być lokalną zgrają dziwaków z Des Moines, podbijając amerykańskie i światowe sceny. Jednak nagły przypływ wszystkiego ich zdemolował. Gdy zaczęli nagrywać „Iowa”, byli poszarpani od góry do dołu. Poniżej przytaczamy wszystkie problemy grupy z tamtego czasu.

PRESJA

„Slipknot” okazał się wielkim hitem. Album rozszedł się w nakładzie przekraczającym dwa miliony egzemplarzy w samym USA, a każdy młodociany metalowiec bez większego problemu mógł wyrecytować teksty do pomnikowych już „Wait and Bleed” czy „Spit It Out”. Jak więc można się domyślić, presja narzucona na zespół była w tamtym momencie ogromna. Wytwórnia i management chciały hitów – chciały też kontynuacji stylu z debiutu, a może nawet i złagodzenia go celem uzyskania komercyjnych profitów. Oczywiście zespół zagrał wszystkim na nosie, lecz ewidentnie zżerała ich, nawet podświadomie, opcja w stylu „być albo nie być”. W końcu „Iowa” miała udowodnić całemu światu, że tych dziewięciu zamaskowanych brutali nie zamierza być jednorazową sensacją, tylko czymś, co przetrwa lata. I faktycznie tak się stało – „Iowa” pchnęła ich jeszcze dalej i została pokochana przez fanów. Ewidentnie warto było się napocić, lecz mało brakowało, a w ogóle by do tego nie doszło. Życie Slipknota wisiało na włosku właściwie przez cały okres powstawania krążka. 

NARKOTYKI, ALKOHOL I BÓL

Nienawidziliśmy siebie, świat nienawidził nas, a my nienawidziliśmy wszystkich – wspominał proces tworzenia „Iowa” w typowym dla siebie, melodramatycznym tonie Shawn Crahan, czyli „Clown”. Ale nawet mimo pompatycznej formy miał rację. W tamtym czasie Slipknot dosłownie rozpadał się z dnia na dzień i właściwie trudno pojąc, że w ogóle dali sobie z tym radę. Corey Taylor zmagał się z poważnym uzależnieniem od alkoholu, a Jim Root – od narkotyków. Pozostali członkowie zespołu również nie próżnowali. Z kolei Mick Thomson, obrzydzony postawą kolegów oraz osób związanych z zespołem, izolował się od reszty. Jedynym muzykiem, który wspominał ten okres pozytywnie i motywował resztę składu do działania, był nieodżałowany Paul Gray, ale poza nim nikt nie czuł się dobrze. Za mało problemów? To wyobraźcie sobie jeszcze, że producent materiału, Ross Robinson, doznał wysoce bolesnego uszkodzenia kręgosłupa na skutek wypadku motocyklowego w trakcie prac nad „Iowa” i dosłownie po jednym dniu spędzonym w szpitalu, wrócił do studia. Jak sam uznał po latach, przelał na krążek cały swój ból. Oczywiście ku uciesze kapeli

ZERO KOMPROMISÓW

Już po debiutanckim albumie było wiadomo, że Slipknot skłaniał się ku ekstremalnemu metalowi znacznie wyraźniej niż jakakolwiek inna załoga powiązana z nu-metalem, ale na „IOWA” poprzeczka została podniesiona jeszcze wyraźniej. Formacja wręcz na przekór oczekiwaniom wszystkich nie tylko nie dodała do swojej muzyki pluszu, lecz wręcz zradykalizowała swój styl. Nawet te przebojowe numery rzędu „My Plague” bądź „Left Behind” mają w sobie znacznie więcej jadu i goryczy niż zdecydowany procent piosenek z poprzedniczki. W dużej mierze jest to zasługa Jima Roota, który nad „Iowa” pracował już jako pełnoprawny członek Slipknota, a nie gitarzysta dorzucony do składu dopiero pod koniec sesji nagraniowych. Z racji tego, że obaj z Thomsonem chowali się przede wszystkim na death i thrash metalu, nie oszczędzali się z brutalnością. Dodajmy do tego wpływy industrialowe, hardcore-punkowe oraz dosłownie szczyptę nu-metalu (objawiającą się przede wszystkim w tekstach) i mamy płytę tak nieludzko wściekłą, że aż dziwne, że sprzedała się w blisko dwumilionowym nakładzie.

OGÓLNY CHAOS

Ze wszystkimi powyższymi zagadnieniami wiąże się ogólny chaos i poczucie nieporządku będące w gruncie rzeczy spoiwem całego albumu. Do głowy od razu przychodzi słynna już historia Coreya Taylora nagrywającego wokale do utworu tytułowego z płyty w niecodzienny sposób. – Moim najwyraźniejszym wspomnieniem było nagrywanie numeru tytułowego zupełnie nago, tnąc się przy tym złamaną świecą – mówi rozbrajająco szczerze wokalista. – Właśnie ta scena przypomina mi się najmocniej. Był to jedyny raz, gdy Ross Robinson nie był ze mną w boksie do nagrywania wokali. Najprawdopodobniej nie bawiłby się dobrze z nagim mną – kończy. Nie trzeba chyba też wspominać, że do tego dochodziły imprezy zupełnie wymykające się spod kontroli i generalnie jeden wielki syf. Nie zapominajmy o jednym – prawie wszyscy członkowie Slipknota byli w rozsypce podczas nagrywania „Iowa”. Takie rzeczy trudno załatać nawet, kiedy gra się w trzy osoby, a ich było dziewięciu. Nawet nie próbuję wyobrażać sobie, ile czasu potrzeba było na zabliźnienie się wszystkich ran.

POST FACTUM

Mimo tego wszystkiego, jak wspomniałem wcześniej, cały trud, ból i szeroko pojęty dyskomfort się opłaciły. „Iowa” odniosła sukces, stała się być może najważniejszym krążkiem grupy z Des Moines i do tej pory stanowi wręcz punkt referencyjny dla kolejnych nagrań zespołu. Praktycznie od czasów „All Hope Is Gone” sam zespół często wspomina, że jeśli ma robić się ciężej, to właśnie w stylu znanym z legendarnego już krążka z 2001 roku. Co więcej, po czasie wielu słuchaczy przyznaje, że Slipknot już nigdy nie przebił dokonań z tego materiału. Ale jak tu przebić coś, co od wejścia atakuje hasłem, że ludzie = gówno?

Łukasz Brzozowski

Ostatnie wpisy

Kategorie

Obserwuj nas