Heriot – „Devoured by the Mouth of Hell”: Łomot ponad podziałami

Dodano: 26.09.2024
Czy Heriot to metalcore? A może sludge? Albo nowoczesny, przesiąknięty hardcorem death metal z elementem industrialowym? To nie ma najmniejszego znaczenia. Debiutancki album Brytyjczyków można sprowadzić do jednego słowa: gniew. To tak wkurzona płyta, że trudno się od niej oderwać.

„Devoured by the Mouth of Hell” nie jest odcięciem się od formuły ostatecznie opracowanej na EP-ce „Profound Morality”, która dwa lata temu zapewniła Heriot istotny przypływ popularności. Zespół rozwija swój warsztat, a że wszelkie jego elementy ma opanowane na ponadprzeciętnym poziomie, nie pozostaje nic, tylko wkurzać się razem z nimi. Te przysadziste, betonowe riffy – utrzymane najczęściej w średnim tempie – po prostu wartko przejeżdzają się po słuchaczu, a jednocześnie nie ma tu miejsca na nudę. Z racji stylistycznego niezdecydowania (będącego jednym z większych atutów grupy) mozolne okładanie słuchacza ciężarem ma wiele twarzy i w zasadzie w żadnym momencie nie zbija się w ociężałą hałaśliwą bułę. W dużej mierze miarowo zadawane ciosy Heriot czerpią z gęstego metalcore’u, a gdy kwartet zwiększa dawkę ciężaru i zwalnia, idzie w sludge, ale to nie koniec zabawy. Jako kontrapunkt do tego wszystkiego pojawia się deathmetalowy zryw tu i tam, czasami postmetalowy snuj dający słuchaczowi chwilę na oddech i oczywiście industrialowe szmery, dzięki którym te numery wybrzmiewają jeszcze intensywniej.

Jestem pełen podziwu dla faktu, że Heriot konsekwentnie trzyma się swojej konwencji, a przy tym dba o bogactwo wątków na albumie w taki sposób, żeby nic specjalnie nie odstawało. Na przykład wieńczące „Mourn” ma w sobie i riffy godne Biohazard w zbrutalizowanej wersji, i podparty death metalem d-beat, a żaden z tych elementów się ze sobą nie kłóci. Albo taki „Harm Sequence”, czyli chyba najbardziej wysokooktanowy i przeszyty nienawiścią kawałek z całej płyty, to dwie minuty okładania cegłami. Jest to tym ciekawsze, bo od razu obok w trackliście widnieje natchniony postmetalową eterycznością „Opaline”, gdzie w sąsiedztwie niemal shoegaze’owego wokalu pojawia się do przegięcia ciężki breakdown na koniec. Wszystkie przytoczone powyżej zabiegi – których na krążku znajdziemy znacznie więcej – że Heriot nie tylko zawodowo wciska odbiorców w posadzkę, ale także wie, jak to robić, by pozostać przekonującym w swojej roli. Wynika to w dużej mierze oczywiście ze świetnego działania zespołu jako zgranego organizmu, ale nie tylko. Trudno bowiem nie wskazać gwiazdy materiału, czyli śpiewającej i piszącej duży procent riffów Debbie Gough – to jej przeskoki stylistyczne wykonane z godną podziwu płynnością są jednym z głównych atutów krążka. Pełen szacunek.

Szukacie czegoś z okolicy nowoczesnego metalcore’a, co zaskoczy was bogactwem elementów, ale przede wszystkim wymierzy siarczystego strzała? „Devoured by the Mouth of Hell” jest dokładnie takim albumem. Aż strach pomyśleć, co będzie za parę lat, skoro zadebiutowali czymś tak charakternym…

Łukasz Brzozowski

(Century Media Records, 2024)

zdj. Harry Steel

Debiutancki album Heriot możecie nabyć TUTAJ.

Ostatnie wpisy

Kategorie

Obserwuj nas