Tak, to zupełna prawda – Black Curse w roku 2024 brzmi bardziej demonicznie i upiornie niż wcześniej. Niby nic wielkiego, ale bezkompromisowa energia „Endless Wound” sprawiała wrażenie czegoś raczej nie do przebicia. Wydawało się, że – jak to w przypadku innych wielkich debiutów – ta pierwotna i dzika magma hałasu może zostać uchwycona tylko raz. Że jedyne, co po niej pozostało, to albo dokonać znaczącej wolty stylistycznej, albo robić więcej tego samego, ale każdorazowo z nieco słabszym skutkiem, nieco mniejszym poziomem szoku, nieco większą monotonią. Paradoksalnie właśnie dlatego długie i konsekwentne cyzelowanie „Burning in Celestial Poison” wyszło Amerykanom na dobre. To nie żadna tam nieśmiała kontynuacja krążka sprzed czterech lat, będąca jego bledszą wersją, pozbawioną aż tak wielkiej ikry. Obecnie największa złota kura w katalogu Sepulchral Voice Records przesuwa wskazówkę bliżej piekła. Czy jest to płyta brutalniejsza i szybsza od „Endless Wound”? Raczej nie. Ale czy bardziej intensywna i ekstremalna? Owszem, jak najbardziej. Okultystyczni załoganci z Denver nanieśli w swojej twórczości delikatne korekty i to wystarczyło, by straszyli z jeszcze większym przekonaniem.
Przede wszystkim: „Burning in Celestial Poison” jest dużo widoczniej blackmetalową płytą od poprzedniczki. Co prawda jej podstawka to w dalszym ciągu rozedrgane, wiecznie napięte deathmetalowe riffy – lecz nie tylko – ale sama atmosfera to kolejny stopień zespołowej ewolucji. Pamiętacie okładkę „Endless Wound” z tą udręczoną postacią wciągniętą w otchłań? Nowy album Black Curse brzmi jak obraz tego kogoś już zupełnie pożartego przez bezkresną ciemność. Wszystkie utwory z tegorocznego krążka czteroosobowego komando sprawiają wrażenie bardziej oldschoolowych i w tym również upatrywałbym przyczyny zwiększenia poziomu ich ekstremalności. Ale ale – nie chodzi o żadne retro czy kopiowanie starych wyjadaczy. Wyobraźcie sobie najbardziej plugawych zawodników z najbardziej jadowitego pogranicza death i black metalu z lat 80. i wczesnych 90. – od Sarcofago przez Blasphemy, Von, a nawet niemieckie Poison aż po Necrovore – i przekujcie to wszystko w jeden zespół. Znaczne wydłużenie kawałków także pomaga. Te jazgotliwe, często nafaszerowane dysonansami ochłapy nierzadko przekraczają granicę dziesięciu minut trwania. Nie jest to w żadnym przypadku za wiele. Bo nie dość, że obrzydliwe pomysły Black Curse wybrzmiewają w całości, to jeszcze hipnotyzują z miejsca, nie są ucięte w połowie. Już sam nabudowany niepokojem trans w środku „Spleen Girt with Serpent” mówi w tym temacie wszystko.
„Burning in Celestial Poison” to black/deathmetalowy monolit. Wściekły, przeszyty diaboliczną wibracją z głębin i idealnie wyważony. Niby oldschoolowy, ale nie retro. Oryginalny, a przy tym skutecznie wbijający w posadzkę – bez zbędnych dodatków. Jedna z najlepszych ekstremalnych płyt tego roku.
Łukasz Brzozowski
(Sepulchral Voice Records, 2024)
zdj. materiały zespołu