Uważasz, że twoje działania artystyczne to wynik planów czy przypadku i intuicji?
Chciałbym powiedzieć, że chodzi wyłącznie o intuicję, ponieważ stanowi główny element mojej artystycznej natury, ale dochodzą do niej też inne elementy. Przypadki również są istotne. Co do planów – to już złożona sprawa. Wiele rzeczy w moim życiu wydarzyło się na skutek planowania, ale nie w kontekście podążania wyłącznie jedną ścieżką, a raczej konkretnego pomysłu, który rodzi się w głowie, a następnie prowadzi mnie do rozwiązania.
W przeszłości też tak to wyglądało?
Nie – kiedyś byłem rygorystyczny i wolałem realizować cele w oparciu o bardzo konkretne założenia, bez odchodzenia od nich. Dziś jestem zdecydowanie mniej uparty, dlatego wolę, by moimi poczynaniami rządziła intuicja, a nie ja sam. (śmiech) Wracając do istoty twojego pytania: każdy z trzech wymiarów jest ważny. Planowanie, przypadek i intuicja uzupełniają się nawzajem, bo pomagają w osiągnięciu tego, co chcę osiągnąć, więc nie potrafiłbym usunąć któregoś z tych elementów ot tak. Gdy tworzę, pracuję z innymi ludźmi, często wyjątkowo od siebie różnymi, więc zawsze polegam także na ich pomysłach – przepadam za współpracą i wymianą energii w takich sytuacjach. Nie wiem, czy to ma jakiś większy sens.
Zdecydowanie ma, ale pozwól, że spróbuję to bardziej nakierować – powiedziałbyś, że dziś jesteś w stanie nie myśleć o swoim ego, gdy tworzysz?
Mam nadzieję, że jest, jak mówisz. Wbrew pozorom, gdy skupiasz się na utracie ego, możesz osiągnąć efekt odwrotny od zamierzonego i jeszcze bardziej się na nim skupić. (śmiech) Trzeba odpowiednio się za to zabrać.
Jak?
Wydaje mi się, że główną osią wszystkiego jest bycie przystępnym człowiekiem. To w dużej mierze łączy się z intuicją, ale jednocześnie należy uważać, by nie wpaść w pułapkę. Powiedziałbym też, że w moim przypadku ego nigdy nie było centralną częścią procesu twórczego, a raczej podświadomym elementem, który trzyma cię gdzieś z tyłu i jest częścią twojej energii. Zawsze tworzę z innymi ludźmi, więc też nie popadam w stagnację, potrafię złapać inną perspektywę – dlatego dokonuję wielu zmian i nie obracam się wyłącznie w wąskim gronie. Przyjaźnię się z osobami, z którymi pracuję, a to również pomaga, by kolektywnie działać na różnych płaszczyznach i chłonąć cudze punkty widzenia.
Co w sytuacjach, gdy ktoś jest mniej otwarty od ciebie?
W takich sytuacjach uciekam. Gdy sprawy idą zbyt daleko, po prostu wyłączam się i rezygnuję z danego przedsięwzięcia. Nie chcę pracować z ludźmi, którzy nie potrafią dać sobie wystarczająco wiele wolności, bo wolą trzymać się schematów.
Zbyt daleko, czyli jak?
Chodzi o to, że wpadają we własną strefę komfortu i czują się w niej zbyt wygodnie. Jestem tego zupełnym przeciwieństwem. Chcę opuszczać strefę komfortu, nie interesuje mnie powielanie rzeczy, które już robiłem. Gdy takie rzeczy we mnie narastają, muszę uciekać. Gdy dany projekt robi się zbyt wielki – również uciekam. Wolę być niewidzialny, nie chcę znajdować się w centrum uwagi.
Niewidzialność dotyczy wyłącznie wymiaru artystycznego?
Nie tylko, chodzi o wszystko, co się z tym wiąże. Jedną z rzeczy, którymi wyjątkowo gardzę, jest czczenie jednostki i wpatrywanie się w rzeczy czy jakieś osoby jak w obrazek. Dotyczy to zresztą nie tylko różnych postaci, ale i zjawisk, wyznań… Ludzie są w stanie gloryfikować właściwie cokolwiek, nie poddając tego chłodnej analizie, dlatego nie myślą rozsądnie i są zaślepieni swoim uwielbieniem. Moja natura nakazuje się temu sprzeciwiać, dlatego nie chciałbym dotrzeć do punktu, w którym ktoś traktowałby mnie jak bożka, bo zupełnie nie o to chodzi. Powiem więcej – w przeszłości pracowałem z fantastycznymi artystami, którzy nie byli w stanie tego dźwignąć i upajali się swoim sukcesem, sławą czy czymkolwiek. Rozpoznawalność zupełnie ich zmieniała. Przez to zapomnieli, kim i czym byli – zapomnieli, skąd się wywodzą i po co zajmują się sztuką. Wciąż ich lubię i z radością doświadczam przeżywanych wspólnie kreatywnych chwil, lecz czuję dyskomfort w konfrontacji ze wszystkim, co wychodzi z własnego źródła. I jeszcze raz zaznaczę, nierzadko dotyczy to ludzi, których szczerze kocham, a do tego dzielę z nimi wiele cech w kontekście artystycznym, przy czym pewne rzeczy nie są dla mnie. Osoby pożądające cudzego uwielbienia są najbardziej niebezpiecznymi na świecie. Porzucają sztukę na rzecz niewolnictwa względem podążania za obrazem wykreowanym przez innych.
Zakładam, że nie podzielisz się przykładami takich postaci.
To zbyt prywatna sprawa. Nie czuję satysfakcji z tego, że ktoś podąża złą drogą, tylko rozczarowanie. (śmiech) Ale wbrew pozorom wydaje mi się, że te osoby same zdają sobie sprawę ze swojego położenia, więc wystawianie ich z mojej strony naprawdę nie jest konieczne.
Czyli właśnie z tego powodu ustaliłeś, że Gaahls Wyrd ma być zespołem, a nie projektem solowym?
Zdecydowanie tak! To była główna intencja stojąca za założeniem Gaahls Wyrd. Jak może wiesz, ten projekt jest tym, co chciałem robić w God Seed, ale czułem, że muszę realizować swoje plany pod innym szyldem.
Było tak, ponieważ członkowie God Seed zmierzali w innym kierunku, niż chciałeś?
Powiedzmy, że niektórzy członkowie God Seed usilnie próbowali zepchnąć sztukę na drugi plan, zamiast niej wybierając pławienie się we własnym egoizmie. Właśnie dlatego powstało Gaahls Wyrd. God Seed również miało działać na tych samych zasadach – to myśl przewodnia stojąca za tym składem. Chciałem, aby wszyscy byli sobie równi i współpracowali jak prawdziwy zespół. Początkowo faktycznie tak to wyglądało, lecz z czasem pewne osoby skupiały całą uwagę na sobie. Nie żeby tego typu sytuacje nie wydarzały się co chwilę – wiadomo, że ten smutny los podzieliło mnóstwo różnych kapel na przestrzeni lat, by wymienić chociażby Gorgoroth..
Uważasz, że Gaahls Wyrd uniknie takiego losu?
Liczę na to. Próbuję wszystkim dawać maksymalne poczucie wolności i nie dusić niczyjej kreatywności, ale z jakiegoś powodu prawie wszystkim zajmujemy się Lust Kilman oraz ja. Reszta zespołu po prostu zgadza się z naszymi założeniami, lecz chciałbym, by dawali jeszcze więcej od siebie, bo są fenomenalnymi muzykami, pragnę ich kreatywności. Na przykład moje ostatnie doświadczenia w Trelldom niesamowicie podniosły mnie na duchu, ponieważ dosłownie wszyscy pracowaliśmy nad nową muzyką – bez wyjątku. Gdy przystępowaliśmy do nagrania „…by the Shadows…”, byłem jedynym ocalałym członkiem grupy z klasycznego składu, że tak powiem. (śmiech). Obecny gitarzysta był wcześniej basistą, więc drastycznie zmienił swoją funkcję – przy czym wciąż odpowiada za partie basu – a perkusista to zupełnie nowa postać, ale przy tym nie do końca nowa, bo graliśmy razem w God Seed. Mimo takich roszad robiliśmy wszystko we trójkę. Dochodziło do starcia różnych charakterów i nawet jeśli nie zgadzaliśmy się ze sobą w każdej kwestii, kreatywne napięcie między nami gwarantowało mi bardzo wiele radości.
Ale czy w świetle tego, o czym właśnie rozmawiamy, nie czujesz się niezręcznie będąc centralną postacią w Gaahls Wyrd – przynajmniej w kontekście promocyjnym?
Nie do końca, ponieważ nie jestem kimś, kto błyszczy w świetle reflektorów. Nasz poprzedni perkusista, Baard Kolstad, który obecnie gra w Leprous, zasugerował kiedyś, by Gaahls Wyrd opierało się jeszcze bardziej na mnie, ale odparłem, że nie ma mowy. (śmiech) Gdybym zdecydował się na tego typu posunięcie, splunąłbym na wszystkie istotne dla mnie wartości. Nie zamierzam narzucać żadnych limitów na nic i na nikogo przy procesie kreatywnym. Chcę, aby nasz zespół wyróżniał się wyłącznie wskutek prezentowanej jakości muzycznej, a nie kontrowersji czy rzeczy, które nie mają nic wspólnego ze sztuką.
Kiedy zaczynałeś swoją artystyczną podróż jeszcze jako nastolatek w Trelldom, byłeś ortodoksyjnym artystą blackmetalowym. Dziś wciąż jesteś kojarzony z tym nurtem, ale także z gatunkową elastycznością i brakiem ograniczeń. Czy wasza nowa płyta, najbardziej eklektyczna, jaką nagraliście, to najlepszy tego dowód?
To wielkie i trudne pytanie. Jestem bardzo dumny z tego, co obecnie robimy w Trelldom – ta płyta brzmi niesamowicie. Wielka w tym zasługa wspomnianego Stiana Kårstada (basisty i gitarzysty – red.), z którym współpracuję od wielu lat i świetnie się synchronizujemy. Obaj potrafimy wytworzyć własną przestrzeń i dobrze się połączyć. Jednocześnie jego umiejętności muzyczne są dużo większe od moich, bo na przykład sam mam coś takiego, że nie lubię skupiać się na muzyce, gdy akurat nad nią nie pracuję – rzucam się wtedy w inne rzeczy, które pochłaniają mój umysł. On z kolei żyje muzyką całą dobę.
Ale jednak się ze sobą rozstawaliście.
To prawda. Graliśmy razem m.in. w Gaahls Wyrd, lecz po czasie z tego zrezygnował. W Trelldom również mieliśmy dużą przerwę. Ale pracujemy obecnie także nad bardzo niszowym i kameralnym projektem, który nazywa się Whispering Void, w ramach którego udziela się także Ronny Stravestrand – w przeszłości również członek Trelldom! To ciekawe, bo obaj przed laty zasilili szeregi Trelldom w tym samym momencie, więc wychodzi z tego taka kapsuła czasowa. Bardzo intryguje mnie, że z jakichś zupełnie przypadkowych powodów możesz znów działać z kimś po latach nieobecności i dobrze się razem dogadywać. Jestem z tego zadowolony – widzę w tym pewien dobry schemat,
King ov Hell wspomniał kiedyś, że czasami potrafiłeś wejść do studia, patrzeć się w ścianę przez siedem godzin i iść do domu. Niby zabawne, ale czy faktycznie jest tak, że gdy już się na czymś skupisz, wpadasz w trans i nie chcesz się z niego wydostać?
Coś w tym jest. Gdy pracuję nad rzeczami, mam pewne koncepty w głowie. Jeśli umysł nasuwa ci trzy różne pomysły, dotyczące tego samego, wszystkie są złe. Jeśli podsuwa dwa – również są złe. Musisz się wypośrodkować i z wszystkich wizji spreparować tę jedyną. Póki tego nie zrobisz, zostaje sam chaos. Wymaga to cierpliwości – wiem, że King i wiele innych osób, z którymi współpracuję lub współpracowałem, miało z tym pewne problemy, ale tak działa mój umysł.
Łukasz Brzozowski
zdj. Raina Vlaskovska i Jørn Veberg