„Act III” – płyta, która zmieniła Death Angel na dobre i na złe

Dodano: 24.04.2025
Początek lat 90. to ciekawy moment w historii thrash metalu. Gatunek osiągnął szczyt popularności i zadomowił się w mainstreamie. Ci najwięksi wyprzedawali wielkie hale, a unosząca się nad wszystkimi Metallica robiła podchody pod podbój stadionów. Z drugiej strony – nurt znalazł się nad przepaścią, o czym jego przedstawiciele dowiedzieli się niedługo później. Jak w tym wszystkim prezentował się trzeci album Death Angel?

Na „Act III” kuzyni filipińskiego pochodzenia z Bay Area również dotarli na szczyt – komercyjny (przede wszystkim w Europie, niekoniecznie w USA) i artystyczny. Ich płytę pierwszy raz wydała duża wytwórnia, kroiły im się spore trasy, wszystko zdawało się iść w wyśmienitym kierunku. Do czasu, ale o tym zaraz. Przede wszystkim „Act III” to najlepsza i najbardziej kompletna propozycja wydawnicza Death Angel – świeża i witalna nawet teraz, po 35 latach od premiery. Dlaczego? Już tłumaczę!

ŚMIESZKI? NIGDY W ŻYCIU! RADOŚĆ? PROSZĘ BARDZO!

Jedną z najgorszych i najbardziej irytujących chorób toczących thrash metal niemal od zarania jest bardzo wątpliwe poczucie humoru przyspawane do niemałej części jego reprezentantów. Oczywiście znalazły się zespoły z nurtu (lub jego okolic), które potrafiły być zabawne – by wspomnieć chociażby Suicidal Tendencies czy S.O.D. – ale większość z nich dobijała do niewyobrażalnych poziomów nieśmieszności. Death Angel poszli w nieco innym kierunku. Na „The Ultra-Violence” postawili na totalną agresję. Przy następnym „Frolic Through the Park” poszli w dziwactwa, a „Act III” to połączenie obu światów i ubranie ich w szaty wzorowego songwritingu. Każdą z tych płyt – nawet mimo niekoniecznie pozytywnych tekstów – łączyła przede wszystkim radosna, młodzieńcza energia. Mowa w końcu o dzieciakach stojących dopiero u progu dorosłości. Słuchacie tej muzyki i podziwiacie techniczne zdolności muzyków, przejścia z thrashu do innych gatunków, ale przede wszystkim szczerzycie się od ucha do ucha, bo towarzyszy jej ogromny poziom szczęścia. 

„ACT III”, CZYLI ALBUM IDEALNIE WPASOWANY W LATA 90.

Death Angel rozlecieli się w zasadzie bardzo niedługo po premierze „Act III”, a coś mi podpowiada, że czekała ich świetlana przyszłość. Tak, nawet w tych strasznych dla thrashu czasach. Dlaczego? Z prostej przyczyny – potrafili więcej i lepiej. Jasne, Metallica czy Megadeth radziły sobie dobrze, nawet jeśli z czasem wydawały coraz słabsze materiały, ale znaczny procent ich gatunkowych kolegów po fachu rozpaczliwie próbujących dokonać zmiany stylistycznej brzmiał żenująco, a w najlepszym wypadku średnio. Tymczasem Death Angel to przede wszystkim eklektyzm. Nie bali się balladowego sznytu, chętnie wpadali w luzacki, deskorolkowy alt-rock/alt-metal, a thrashowe cięcia spajali m.in. z funkowym swingiem. Jestem przekonany, że gdyby znudził im się thrash i szukaliby frajdy gdzie indziej, z pewnością by ją znaleźli. „Act III” i towarzyszący jej luz to potwierdzają. Szkoda, że już nigdy się tego nie dowiemy, bo numery rzędu „Discontinued” czy „Stop” to pełne swady korzennie najntisowskie hity. Co prawda niedługo po rozpadzie czterech z pięciu członków kapeli założyło jednoznacznie rockowe The Organization, ale projekt szybko przepadł.

ENERGIA

Ten punkt łączy się poniekąd z poprzednimi, ale należy go wyróżnić, bo bez niego „Act III” nie byłoby taką samą płytą. Zresztą nie ma co – brzmiałoby po prostu słabiej. Death Angel byli tak naprawdę pierwszym korzennie thrashowym składem, który na szerszą skalę eksperymentował z innymi nurtami i bawił się w gatunkowe crossovery (i nie, nie chodzi o crossover thrash). W czasach, gdy grupa na „Frolic Through the Park” redefiniowała swoje brzmienie, większość podobnych im kapel, owszem, rozwijało się, ale trwało w sidłach nurtu. Nie dość więc, że „Act III” jest jednym z pierwotnych przykładów thrashu odlepiającego się od thrashu, to jeszcze nie traci swady, energii i agresji – wręcz przeciwnie. Gdy inne załogi z tego samego matecznika poszukiwały nowości i traciły przy tym swoje najlepsze cechy, Death Angel wciąż brzmieli jak wkurzone, a przy tym wyluzowane dzieciaki. Ot, paradoks. Aż dziwne, że z perspektywy czasu tak rzadko się o tym mówi, ale nikt nie brzmiał podobnie. Mało kto brzmiał też tak dobrze.

POWAŻNA KARIERA

Debiut i „Frolic Through the Park” dały Death Angel szacunek na thrashowym poletku, ale nie tylko. Drugi z krążków wylądował na 143. lokacie listy Billboard 200, co jak na podziemny ansambl składający się z nastolatków było osiągnięciem. Wielcy branżowi gracze nie pozostali temu obojętni, dlatego „Act III” ukazała się już w Geffen Records. Nagle z niewinnego muzykowania w gronie przyjaciół zespół stał się przedsięwzięciem biznesowym – trasy po świecie, menedżerowie, strategie promocyjne… Oto, jak rzeczony okres w rozmowie z Sebastianem Mereu wspomina główny zespołowy kompozytor, Rob Cavestany: Zaczęliśmy czuć się z tym źle, ponieważ odbierało nam to zabawę, niewinność oraz całą frajdę wynikającej z grania muzyki i bycia buntownikami z anty-establishmentowym mentalem. Musieliśmy zdać sobie sprawę z naszego położenia. Dopiero co dorastaliśmy, więc byliśmy skonfundowani. Mieliśmy ze 20 lat, ciągle koncertowaliśmy, pracowaliśmy w studiu i robiliśmy swoje, ale jednocześnie manipulował nami management, wytwórnie płytowe i właściwie nie mieliśmy pojęcia, co się dzieje. Rozczarowaliśmy się, nie spodobało nam się to. Czuliśmy się zupełnie zgorszeni całą tą biznesową stroną kariery, która zaczęła wkradać się do muzyki, ponieważ od zawsze jest z nią nierozerwalnie związana.  

WYPADEK I DŁUGA PRZERWA

Wiecie, jak to bywa w życiu. Udaje wam się, świetnie sobie radzicie, omijacie przeszkody, rozwijacie się, klepią was po plecach, aż tu nagle coś przerywa zabawę i jest po zawodach. Death Angel przeżyli dokładnie coś takiego w momencie, gdy już witali się z gąską. Sytuacja wyglądała tak, że „Act III” ukazało się, zebrało dobre recenzje, a grupa ruszyła w trasę. Wyprzedali m.in. koncerty w Warfield Theatre (San Francisco), nowojorskim The Ritz i legendarnym londyńskim Hammersmith Odeon – ostatni z lokali mieścił 5000 osób, więc wszystko zapowiadało się świetnie. Niestety podczas amerykańskiego odcinka trasy grupa padła ofiarą wypadku. Ich bus został doszczętnie zniszczony, a muzycy ranni. Najmłodszy z nich, czyli perkusista Andy Galeon, był w stanie krytycznym i leczył się ponad rok. Co prawda formacja zaliczyła jeszcze parę występów w Japonii, ale wydarzenie odcisnęło na niej tak wielkie piętno, że rozpadła się właściwie od razu. Wrócili do żywych dopiero w 2004 roku. Robią swoje po dziś dzień.

Dość jasnym jest fakt, że po powrocie na scenę Death Angel już nigdy nie dobili do popularności, którą osiągnęli na przełomie lat 80. i 90. Nie oznacza to jednak, że grupa słabowała. Żaden z albumów wydanych po reaktywacji nie brzmiał nijak czy przeciętnie, a kilka z nich – na przykład „The Dream Calls for Blood” albo ostatnie „Humanicide” – ukazuje załogę z Bay Area w bardzo wysokiej formie. Koncertowo również dają do wiwatu, jak należy. Przekonamy się o tym wkrótce, na tegorocznej odsłonie Mystic Festival. Jeśli jeszcze nie macie biletów, możecie je zdobyć TUTAJ

Łukasz Brzozowski

Ostatnie wpisy

Kategorie

Obserwuj nas