PIONIERZY WSPÓŁCZESNEGO BLACK METALU
Mayhem zadebiutowało EP-ką „Deathcrush”, po paru latach nagrało „dużą” płytę, „De Mysteriis Dom Sathanas”, która wraz z innymi albumami z tego okresu – m.in. Darkthrone, Immortal czy Burzum – zdefiniowała brzmienie drugiej fali black metalu. Właściwie zespół mógł potem nagrywać kolejne warianty „De Mysteriis…”. I możliwe, że tak by było, gdyby nie śmierć Euronymousa.
Nie będę tutaj przypominał najbardziej znanego rozdziału historii Mayhem – zamordowania lidera zespołu przez Varga Vikernessa. Grupa teoretycznie nie powinna już wrócić na scenę – to Euronymous był łącznikiem wszystkich dotychczasowych składów. Stało się inaczej, bo reaktywował ją Necrobutcher (bas), który zaprosił do współpracy Maniaca (wokal z czasów „Deathcrush”), Hellhammera (perkusja) i Blasphemera (gitara). Efekt? Najpierw EP-ka „Wolf’s Lair Abyss”, która przywołała jeszcze to, co zespół nagrał na „De Mysteriis…”, a potem po trzech latach fani otrzymali „Grand Declaration of War”. No i zaczęło się…
ZDRAJCY GATUNKU?
Dziś „Grand Declaration…” jest już przez bardziej otwartych fanów cenione, tyle że w momencie premiery skreśliło Mayhem w oczach tych, którzy zachwycili się kakofonią na „Deathcrush” i klasycznym black metalem z „De Mysteriis…”. Właściwie nie powinno nas to dziwić, bo Necrobutcher i spółka nagrali coś, co wykraczało poza schematy ówczesnego „czarnego metalu”. Co prawda koneserzy gatunku zostali częściowo przygotowani na taką woltę dzięki „Rebel Extravaganza” Satyricon, „666 International” Dødheimsgard i splitu Emperora z Thorns, ale „Grand Declaration…” zostało – do Diabła! – nagrane przez Mayhem! Połączenie black metalu z industrialem i awangardą nie powinno nikogo szokować, ale problemem okazał się – jak często to bywa w przypadku płyt, które opisuje w tym cyklu – logo na okładce.
Mogę wyobrazić sobie, co musiał czuć fan, który oczekiwał kolejnego „Funeral Fog”, a otrzymał nagranie tytułowe, w którym może i można wyczuć ducha black metalu, ale muzycznie to zupełnie inna bajka (a właściwie mroczna, futurystyczna baśń). Potem zespół serwuje numery bliższe gatunkowemu matecznikowi („In the Lies Where upon You Lay” jest chyba najbliższe klasycznemu obliczu formacji), ale ostatecznie przecież dochodzimy i tak do „A Bloodsword and a Colder Sun”, które Mayhem mogłoby w tamtym okresie sprzedać Nine Inch Nails czy nawet Marilynowi Mansonowi.
Właściwie black metalu rozumianego w dość wąskich ramach nie ma tu wiele. Tradycyjne riffowanie Snorre Rucha i Euronymousa zostało tutaj zdeformowane, zupełnie jakby Blasphemer chciał napisać klasykę z „De Mysteriis…” na nowo, przepisać black metal tak, by odnalazł się w realiach XXI wieku. Ambitnie. Efekt? Dla jednych będzie to wyrzeczenie się ideałów Sierpnia, a dla innych artystyczna odwaga i po prostu brak lenistwa: umówmy się, nagranie „coverów” byłoby o piekło prostsze niż to, co grupa ostatecznie zrobiła.
Odwaga gitarzysty-kompozytora to jedno, męstwo wokalisty drugie. Maniac, który dał się poznać ze zwierzęcych wrzasków na „Deathcrush” i „Wolf’s Lair Abyss”, tym razem postanowił w wielu momentach zrezygnować ze swojego skrzeku na rzecz recytacji, rapowania (!) i czystego wokalu. Pozbawił więc fanów jednego z najważniejszych elementów, które sugerują, że mamy do czynienia z black metalem – niewyraźnego, raniącego ucho charkotu.
W 2000 r. dostaliśmy więc od Mayhem album odważny, który oceniany za pomocą checklisty trudno w ogóle uznać za blackmetalowy. Pojawiły się tu inspiracje, do których żaden szanujący członek listy subskrypcyjnej Fenriza nawet by się nie przyznał.
PERSPEKTYWA CZASU
Dlaczego więc uważam całość za udaną? Pomijając już to, że nie twierdzę, że o jakości płyty powinno świadczyć przywiązanie do prawideł gatunkowych, warto wspomnieć o klimacie i pewnym fenomenie związanym z ogólnym konceptem „Grand Declaration…”.
No właśnie, może najważniejsze: choć pojęcie koncept-albumu zostało już dawno zdezawuowane, „Grand Declaration…” jest tego typu wydawnictwem, którego nie wyobrażam sobie słuchać inaczej niż od pierwszego do ostatniego dźwięku. Geniusz tego albumu polega na tym, że muzyka świetnie tu „płynie” – zupełnie jak dobry film. I co ciekawe, są tu przecież momenty mocno wybijające nas z immersji – jak choćby wspomniane „A Bloodsword… – a jednak mimo takich niespójności całość brzmi, no właśnie, spójnie.
Nie mogę nie wspomnieć też o graniu ciszą. Odważne jak na zespół, który zasłynął z robienia hałasu. Są tu chwile, gdy pomyślicie, że to już koniec, wędrówka przez industrialne piekło dobiegła końca. Uff… Ale nie! Po chwili zespół powraca albo z robotycznym szeptem w „A Bloodsword…” albo w bardziej dosadny sposób pod sam koniec albumu (wybaczcie za spoiler).
Konieczne jest też wpisanie „Grand Declaration…” w kontekst historyczny. Jak już wspomniałem niewiele wcześniej fani metalu otrzymali „Rebel…” Satyricon, split Emperora z Thorns czy „666 International” Dødheimsgard. O ile „Thorns Vs Emperor” to wydawnictwo niezbyt udane, tak dwie pozostałe płyty to albumy wspaniałe, które pozwoliły scenie blackmetalowej złapać kolejny oddech. I – zaryzykuję taką tezę – to dzięki Snorre Ruchowi, członkom Dødheimsgard i właśnie Blashemerowi podgatunek ten nie skończył jak thrash – nie zaczął aż tak namiętnie pożerać własny ogon i dał światu Deathspell Omega czy Funeral Mist. Po prostu liderzy gatunku pokazali młodszym adeptom, że można w tym czarnym kotle mieszkać, dodawać różne składniki, po prostu eksperymentować.