Z Morbid Angel sprawy mają się podobnie jak z Metalliką. Najpierw zespół wręcz tworzy podwaliny pod nowy podgatunek metalu, nagrywa klasyczne albumy, a następnie… coś się psuje. O ile jednak w przypadku twórców „Master of Puppets”, zdaniem wielu, chodzi o zmianę stylu, tak ekipa Trey’a Azagthotha po prostu nie dała rady przebić szklanego sufitu (bo i nie mogła z taką muzyką) i nie wspięła się na top topów, a na pewno nie wyszła poza deathmetalową scenę. Do tego doszło odejście wokalisty/basisty Davida Vincenta i zastąpienie go przez Steve’a Tuckera, który nie miał już finezji poprzednika. Morbid Angel zaczęło funkcjonować jak typowy zespół: nagrywało nowe, dobre lub przeciętne płyty, jechało w trasę. I tak w kółko. Po „Covenant” i „Domination” zabrakło, moim zdaniem, przełomu – albumu, który wyniósłby grupę na nowy poziom.
POWRÓT VINCENTA – I CO?!
W końcu nastał rok 2004 i powrót do składu Vincenta. Na pierwszy owoc tej decyzji fani musieli jednak poczekać aż do 2011 r. i kiedy się doczekali… oniemieli. Tyle że nie z zachwytu: przyzwyczajeni do bulgoczącego warkotu deathmetalowych wokalistów, jazgotliwych solówek i perkusyjnych kanonad z przerażeniem zatykali uszy! Morbid Angel nagrali płytę z elementami techno. Zgroza!
Od razu zacznę od wyznania jednego z najcięższych moich grzechów: lubię „Illud Divinum Insanus” i wracam do niej równie często co do np. „Covenant”. Jednocześnie jednak w pełni rozumiem, dlaczego spotkała się z taką krytyką fanów, którzy – skoro widzieli w rozpisce płac Vincenta – oczekiwali „Domination II”. I słusznie, bo taki krok wydawał się wtedy logiczny. Slayer po powrocie do składu Dave’a Lombardo nagrał przecież „Christ Illusion”, którym muzycy próbowali wrócić do stylu z wydawnictw z przełomu lat 80. i 90. Morbidzi postąpili jednak inaczej.
Dlaczego „Illud…” jest takie, jakie jest? Można byłoby próbować wytknąć zespołowi komercję: próbę poszerzenia grona fanów o osoby z rynków, które dotąd grupa nie odwiedziła. Wydaje się jednak, że muzycy po prostu stworzyli płytę taką, jaką chcieli. Tym bardziej, że Vincent grał swego czasu w industrialnym Genitorturers. A że fani nie poszli za tą wizją…
MORBID ANGEL, KTÓRE NIE BRZMI JAK MORBID ANGEL
No właśnie, dlaczego album został aż tak opluty i do dziś jest uważany za najgorszy w dyskografii Morbid Angel? Z pewnością przez to, że pojawia się tu elektronika i elementy techno. Z drugiej strony pewną wadą tego wydawnictwa jest też trochę to, że grupa nie okazała się aż tak odważna, jak mogła, i całość brzmi tak, jakby część utworów napisał Trey, a część David (choć z książeczki dowiadujemy się, że tantiemy były wypłacane każdemu za wszystko po równo).
O co dokładnie chodzi? O to, że są tu takie deathmetalowe monstra jak „Nevermore”, „Existo Vulgore” czy „10 More Dead”, które w alternatywnej rzeczywistości ukazały się na „Covenant II”. Gdzieś po drodze zaprzyjaźniamy się z najbardziej przebojowym utworem Morbid Angel – „I am Morbid”. Problemem dla wielu jest jednak to, że wszystko jest poprzetykane „Too Extreme” (od którego album, nie licząc intra, się zaczyna – chyba, by odsiać od razu konserwatystów) czy „Destructos vs. The Earth/Attack”, które brzmi jakby przyszło na świat jako demówka wspomnianego Genitorturers. Ba, „Radicult” powstało chyba z myślą o jego odsprzedaży Marilynowi Mansonowi! Czy więc problemem jest „czystość rasowa”? Nie.
Elementem tej death- i technometalowej układanki jest też złe brzmienie, które nie wyciąga z kompozycji tego, co powinno. Niepotrzebnie „cofnięto” w miksie perkusję, która przez to nie „ciągnie” nierzadko naprawdę zabójczych motywów do przodu. Posłuchajcie choćby „Nevermore”, w którym aż prosi się o podgłośnienie bębnów kosztem wokalu i gitar. Aż dziwne, że ten sam zespół nagrał przed laty „Covenant”! O ile recenzowane przeze mnie wcześniej „St. Anger” Metalliki zyskało przez brzmienie na brutalności (szczególnie w szybszych momentach), tak tu sound sprawia, że Morbid Angel brzmi często po prostu plastikowo.
NIE TAKI ILLUD STRASZNY, JAK GO MALUJĄ
Najgorsze w tym wszystkim jest to, że sporo tu po prostu fajnych, przebojowych numerów. Jasne, nie tak podniosłych czy złowieszczych jak na klasycznych krążkach. Ale już takie „Im am Morbid” mogłoby szaleć po metalowych listach przebojów, a „Nevermore” może przyprawić o gęsią skórkę tych, którzy tęsknią za „starym” Morbidem. „Too Extreme” zawiera świetne riffy, a jego szkieletem jest wspaniały, tłusty bas. Brzmi może momentami zbyt prosto, ale ma to swój urok. Z kolei „Radicult” czy „Destructos vs. The Earth/Attack” to po prostu fajne piosenki, tyle że nie deathmetalowe.
Podsumowując, „Illud…” zawiera dobre, a nawet momentami bardzo dobre utwory. Problemem jest brzmienie i rozkrok, w jakim stanęli muzycy, którym zabrakło odwagi, by pójść w swoich eksperymentach dalej. Zespół trochę zmarnował szansę, by wprowadzić swoją twórczość w nowy etap: kolejny album, nagrany już bez Vincenta, był powrotem do grania, za jakie fani najbardziej cenili Morbid Angel.
Problemem takich płyt jak „Illud…” jest to, że zostały nagrane pod konkretnym szyldem. To o tyle przykre, że właśnie liderzy gatunku powinni wskazywać na kierunek jego rozwoju – w przypadku Trey’a i jego kompanów widać, że stali się oni więźniami swojego dorobku z lat 80. i 90.