Jaka jest najgorsza rzecz, jaka przytrafiła się w historii Swallow the Sun?
O, ciekawie zaczynasz – żadnej gry wstępnej, tylko od razu wyciąganie brudów? No dobra! (śmiech) Jeśli chciałbyś prześledzić mnogość problemów, z którymi mocowaliśmy się na przestrzeni naszej kariery, polecałbym sięgnąć po naszą książkę autorstwa Mattiego Riekkiego.
Chętnie, ale nie znam fińskiego.
No tak… Myślę, że prędzej czy później książka zostanie przetłumaczona na angielski, trwają nad tym prace! Ale no – osoby, które miały okazję to czytać, były zszokowane liczbą kryzysów i problemów, jakie przeżyliśmy w ciągu kariery. Niektórzy wręcz nie dowierzali, że tyle razy znajdowaliśmy się na krawędzi rozpadu.
No dobra – ale gdybyś tak w skrócie miał mi o tym opowiedzieć, to jakbyś to streścił?
No cóż, Swallow the Sun toczyły przeróżne choroby i trudności – od alkoholizmu aż po śmierć. Do tego dochodziły problemy z wytwórniami, z agencjami koncertowymi… Serio, mógłbym teraz usiąść i przez dobrych parę godzin wymieniać te wszystkie sprawy, ale raczej nie widzę w tym większego sensu.

Ale ostatnimi czasy nie spotyka was zbyt wiele niespodzianek, prawda?
Nie spotyka, masz rację. W ostatnich latach prowadzenie Swallow the Sun idzie nam lekko – może nie jak z płatka, ale w porównaniu do przeszłości jest naprawdę luźno. I oczywiście mówiąc wcześniej o problemach, nie miałem na myśli kwestii personalnych. Zawsze świetnie się ze sobą dogadywaliśmy i traktowaliśmy jak bracia, po prostu dobijało nas wiele kwestii, na które nie mieliśmy wielkiego lub żadnego wpływu. Ale no, tak w wielkim skrócie: alkohol nie jest dobrym rozwiązaniem jakichkolwiek problemów. Wiem, że Finowie mają problem, by trzymać się od chlania z daleka, ale serio, tak jest lepiej.
Masz absolutną rację, przy czym rozumiem, dlaczego Finowie sięgają po alkohol – macie bardzo długie zimy, jesteście narodem samotników…
Jasne. To, co mówisz, ma sens, więc tym bardziej warto się hamować i szukać alternatyw do chlania na umór. Na przykład ja – jako jedyny członek zespołu – w ogóle nie sięgam po alkohol. Do tego mamy reputację bardzo introwertycznego narodu, więc wóda wydaje się naturalną opcją na poprawienie sobie nastroju i rozplątanie języka. Mimo tego, korzyści płynące z tego rozwiązania są bardzo pozorne i krótkotrwałe. Generalnie jeśli chowasz wszystkie frustracje czy troski głęboko w sobie, za wszelką cenę nie chcąc ich wypuścić, pożałujesz, bo to kiedyś wybuchnie, a wtedy będzie nieciekawie. Nie muszę chyba też wspominać, że wszelkie używki tylko pogłębiają problemy.
Skoro o niespodziankach mowa – czy „Shining” dla was samych było niespodzianką?
Coś w tym jest, bo gdy pisałem te piosenki, byłem nieco zaskoczony. Kiedy rozesłałem pierwsze szkice reszcie zespołu, również byli zdziwieni, lecz w pozytywnym sensie. Trochę się tego po sobie nie spodziewałem. No i stylistycznie „Shining” jest zdecydowanie innym, dużo, nazwijmy to, jaśniejszym krążkiem niż np. „Moonflowers”, z którym wiąże mnie masa negatywnych wspomnień.
Dlaczego?
„Moonflowers” powstawało w czasie pandemii, gdy literalnie nikt nie wiedział, co będzie dalej, więc nad wszystkim unosiła się aura niepewności i beznadziei. Byliśmy uwięzieni, jak wszyscy zresztą, nie mogliśmy jeździć, grać koncertów, musieliśmy wyłącznie siedzieć na dupie i czekać na pozytywne doniesienia. Powiem w ten sposób – kocham tę płytę i jednocześnie jej nienawidzę. Nawet gdy odgrywaliśmy te piosenki na żywo, czuliśmy duży dyskomfort i smutek. A przecież nie taki jest nasz cel. Nie każdy w to uwierzy, ale w Swallow the Sun chodzi o znalezienie wewnętrznego pokoju i pogodzenie się ze swoimi emocjami oraz mrokiem, który w sobie trzymamy.
Czyli „Shining” to stuprocentowy rewers „Moonflowers”?
Odpowiem inaczej – na „Moonflowers” pływałem w morzu beznadziei, przy czym „Shining” było czymś na wzór wygrzebania się z tego morza tuż przed samym utonięciem. Bardzo potrzebowałem takiej płyty. Nie każdemu spodoba się to określenie, aczkolwiek uważam ten krążek za wyjątkowo podnoszący na duchu. Wiadomo, że nie jesteśmy weseli czy radośni, lecz nieco mniej ponurzy już na pewno.
Na nowym albumie brzmicie tak przebojowo i piosenkowo, jak jeszcze nie brzmieliście. Czy dla zespołu kojarzonego z wolnymi, gniotącymi numerami taki przeskok był wyzwaniem?
Nie powiedziałbym. „Shining” brzmi, jak brzmi, pewnie, ale nie planowałem, żeby była inna niż nasze poprzednie płyty. Wszystko wyszło samo. Poza tym, nawet mimo pewnych różnic, możesz włączyć sobie ten album, a zaraz po nim odpalić debiut i prędko usłyszysz, że ta muzyka wywodzi się z tego samego źródła. Nie jest taka sama, ale daje zbliżone wibracje. Poza tym jest jeszcze coś – nigdy nie piszę muzyki na zawołanie. Nie naciska mnie wytwórnia, menedżer ani koledzy z zespołu. Po prostu czekam na przypływ inspiracji. Gdy go wyczuwam, piosenki właściwie robią się same. Cały proces zajmuje mniej niż miesiąc.
Brzmi jak spacer po parku.
No, pewnie. Do tego jestem też starym, zgorzkniałym chujem, więc nie obchodzą mnie oczekiwania fanów czy wytwórni – piszę tę muzykę tak, by schlebiać sobie i reszcie zespołu.
To chyba zaleta dojrzewania – nie martwisz się drobnostkami.
Pełna zgoda. Po prostu nie zwracam uwagi na pierdoły, tylko wkładam maksimum siły w te istotne rzeczy. Kiedyś bardziej się przejmowałem, teraz pewne rzeczy w ogóle mnie nie obchodzą.
Co do pisania w przypływie weny – nie boisz się, że któregoś dnia, po latach wyczekiwania, wena po prostu nie przyjdzie?
Nie boję się. Poza tym jeszcze nie doszło do sytuacji, w której moja artystyczna intuicja mnie zawiodła. W bardzo wielu aspektach funkcjonowania Swallow the Sun jest niesamowicie luźne. Nigdy nie mamy wielkich, długoterminowych planów, nie mamy jakichś zmyślnych strategii promocyjnych – wiele rzeczy wychodzi w praniu. Naprawdę.
Nieźle – zwłaszcza, jeśli weźmiemy pod uwagę wasz staż i pozycję.
To prawda, ale może właśnie o to chodzi? Niech przemawia muzyka, a wszystkie inne sprawy pozostaną na drugim planie. Właśnie dlatego kocham wszystkie nasze płyty – bo są szczere i wywodzą się z absolutnie szczerych, gołych emocji. Żadnej z piosenek nie pisaliśmy, myśląc o gratyfikacji finansowej – liczyła i wciąż liczy się wyłącznie satysfakcja wynikająca ze stworzenia czegoś wartościowego.
Na „Shining” nie rezygnujecie z melancholii, ale nadajecie jej bardziej przyswajalny kształt. Nie uważasz, że niektóre z tych numerów dobrze sprawdziłyby się na Vivie Zwei lub MTV2 we wczesnych latach dwutysięcznych?
Kurde, fajnie by było! W ogóle ta płyta powstała w ciekawym momencie, bo jeśli mielibyśmy wziąć pod lupę naszą karierę, wychodzi na to, że jesteśmy bardzo dużym małym zespołem lub bardzo małym dużym zespołem. W związku z tym postrzega się nas jako element sceny podziemnej i coś noszącego znamiona kultu, przy czym muzyka, którą słyszysz na „Shining” absolutnie nie wpada w „kultowe” ramy. (śmiech) Ale nie zawracam sobie tym głowy. Robię, co chcę, jak już wcześniej mówiłem. Wiele zespołów boi się zmian stylistycznych, bo martwią się, że stracą w ten sposób fanów lub jakiś element tożsamości. Uznaję to za debilizm. Lepiej być sobą. Gdybyśmy mieli nie nagrać już żadnego innego albumu, byłbym dumny z zamknięcia kariery Swallow the Sun takim materiałem jak „Shining”.
Matti Honkonen (basista – red.) nazywa nową płytę waszym „czarnym albumem”. Twoim zdaniem to trafna teza?
Zdecydowanie! To pierwsza rzecz, jaką powiedział, gdy usłyszał gotowy materiał. (śmiech)
No i na koniec coś wesołego – jaka jest najlepsza rzecz, jaka się przytrafiła w historii Swallow the Sun?
Myślę, że przede wszystkim muzyka. Czuję ogromną dumę z każdego albumu Swallow the Sun i wiem, że żaden z nich nie został napisany na kolanie.
Łukasz Brzozowski
zdj. Jussi Ratilainen