Polska i heavy metal nie mają ze sobą wiele wspólnego. Najbardziej klasyczna odsłona gatunku w kraju nad Wisłą nadal sprowadza się do TSA i Turbo, prawie nie posiadając współczesnych reprezentantów. Kilka nieśmiałych rozbłysków na rodzimej scenie tliło się niepewnie, aby ostatecznie w większości zgasnąć. Tym czasem Armagh po raz wtóry ukazuje, że płomień wciąż jest żywy i chce zostać zauważony (w końcu nazwa płyty oznacza wykrzyknik). Album kontynuuje ideę zapoczątkowaną na poprzedniku. Osiem kompozycji to heavy metal rodem z lat 80. z blackmetalowymi akcentami i psychodeliczną nutką. Jednakże całość jest zdecydowanie bardziej wyrównana niż miało to miejsce na „Serpent Storm”. Tempa utworów są lepiej zgrane. Inspiracje Manillą Road nie wychodzą już na pierwszy plan, przeplatając się w równych proporcjach z brzmieniami charakterystycznymi dla sceny NWOBHM. Asortyment zapożyczeń od angielskich pionierów jest szerszy. Tym razem uważny słuchacz usłyszy nie tylko echa Angel Witch i Tank, ale również Diamond Head, Cloven Hoof czy Satan. Blackmetalowe blasty i tremola również prezentują się efektywniej. Dobitnie ukazuje to „Rapid Str!de”, gdzie wspomniane elementy pełnią rolę nieodłącznej części utworu, a nie tylko egzotycznego dodatku, co stanowiło lekki zgrzyt na krążku sprzed dwóch lat.
Psychodeliczne wątki nadal zachwycają i stanowią o wyjątkowości grupy. Za przykład niech posłuży najdłuższy na wydawnictwie „Masters of Time”. Wokale Galina są jak połączenie młodego Ozzy’ego Osbourne’a z Randym Davisem z Ashbury – senne, rozmarzone, a jednocześnie nonszalanckie i zapadające w ucho. Echa Thin Lizzy, Black Sabbath czy Hawkwind sprawiają, że utwór płynie w trakcie odsłuchu, nabiera luzu i przestrzeni na oddech. Elementy te w połączeniu z drapieżnością i surowością brytyjskiej nowej fali dają niepowtarzalne wrażenie muzyki z innej rzeczywistości – poszczególne motywy wydają się znajome, ale razem tworzą zupełnie nowe całości. Równie niepowtarzalne jest podejście do warstwy lirycznej. Z jednej strony są to fantastyczne historie z elementami średniowiecznej ballady, z drugiej zaś wątki upływającego czasu i zagubienia wybrzmiewają niezwykle aktualnie względem współczesnych czasów. Teksty zdają się metaforyczne, często jednoznacznie niezrozumiałe, co przesądza o ich surrealistycznym charakterze.
Styl obrany przez Armagh procentuje jeszcze bardziej niż poprzednio. Melancholia i subtelność rockowej formuły stoi w opozycji do współczesnych trendów w tradycyjnym metalu. Cieszące się dużą popularnością składy rzędu Visigoth czy Riot City stawiają na rozmach kompozycji i doprowadzenie wszystkich elementów do maksimum. W opozycji stoją zespoły podziemne, często imitujące idoli sprzed dekad z wątpliwym skutkiem. Armagh znajduje się gdzieś pomiędzy, dając wyraz pełnej fascynacji przeszłością, jednocześnie patrząc pewnie przed siebie, tworząc własny, unikatowy świat. Oby tylko język, którym postanowili przemówić został w końcu usłyszany i zrozumiany.
Wojciech Markowski
(Dying Victims Productions, 2024)
zdj. materiały zespołu